22-23.07.2009

Do Cordoby dotarliśmy po dziewiątej wieczorem – najidiotyczniejszy sposób na spędzanie czasu, adekwatny jednak do debilizmu jakim się wykazałam w nocy. Jak to niektórzy mawiają – każdy ma taką empirię na jaką zasłużył. Wraz z pokonywanymi kilometrami zmieniały się krajobrazy za oknem. Znów zrobiło się płasko, połowę trasy pokonywaliśmy przez pampę, z niskimi krzewami i sporadycznymi kaktusami. Potem zrobiło się trochę bardziej zielono bo wjechaliśmy na tereny uprawy trzciny cukrowej. Aż w końcu na horyzoncie znów pojawiły się góry, choć nie tak wysokie jak dotąd mieliśmy okazję podziwiać i znaleźliśmy się w rejonie Sierry Interioru. Sercem tej krainy jest właśnie Cordoba, założona w 1573 r. przez Jeronima Luisa Se Cabrera. Pomnik owego pana stoi dziś na jednym z ważniejszych placów miasta, obsrywany regularnie przez gołębie. Ale możemy sobie wyobrazić, że był czas gdy ów rzutki kawaler podążył z biegiem Rio Dulce na południe od Santiago del Estero i dotarłszy do rejonu, który podobno ze względu na klimat kojarzył mu się z basenem Morza Śródziemnego założył miasto o nazwie nie w kij dmuchał: Cordoba le Llama de la Nueva Andalucia.  Dłuższej wymyśleć chyba nie mógł. Myślę, że nikomu tłumaczyć nie muszę, dlaczego dziś powszechne jest określenie Cordoba. Rozwój miasta przyszedł wraz z odkryciem przez Hiszpanów w pobliskich górach złóż metali. Miejscowi Indianie, żyjący sobie dotąd spokojnie stali się nagle potencjalną siłą roboczą, którą oczywiście należało też nawrócić, by zdychając w kopalniach konkwisty od razu kierowali się na połoniny niebieskie. Dotychczasowe wierzenia w słońce i księżyc zastąpiono jedynie słuszną wiarą katolicką, krzewioną gorliwie przez szereg zakonów, od jezuitów począwszy, na franciszkanach i dominikanach kończąc. Pojawiły się też karmelitki, bo coś trzeba było robić ze zbędnymi w społeczeństwie podstarzałymi, ubogimi albo paskudnymi senioratami i seniorami. Innymi słowy Cordoba to miasto kościołów. Przez dwa dni pobytu zwiedziliśmy ich z osiem. Opisywać każdego szczegółowo nie będę, bo osoby nie zaangażowane w historię sztuki, mogłyby tego nie zdzierżyć i zaocznie mnie zlinczować. Zainteresowanych natomiast zapraszam na przegląd zdjęć i szczegółową relację w klimacie IHS-u (dla niezorientowanych IHS to skrót od instytutu historii sztuki) po naszym powrocie, przy niekoniecznie argentyńskich trunkach (niech szlag trafi Ryainera za ograniczenie 15 kg na bagażu). Dość powiedzieć, że zdecydowana większość z nich, pochodzi z okresu baroku a te, które powstały później najchętniej do stylistyki barokowej (czasem łamanej jakimiś elementami neoklasycystycznymi) nawiązywały.  Największą atrakcję miasta  stanowi Estancia Jesuitica, wpisana na listę UNESCO.  Jest to olbrzymi areał zajęty przez kościół, kolegium, uniwersytet i kaplice pojezuickie. Istotnie - warty był uwagi. Niemniej jednak ja najbardziej zaśliniłam się przy  Iglesia del Sagrada Corazon,  kościołu niezwykle interesującego ze względu na kaplicę maryjną, usytuowana na osi kościoła za prezbiterium, dwukondygnacyjną, do której prowadziły monumentalne schody, umieszczone w ambicie kościoła. Niebagatelną przyczyną, dla której zajął w moich wspomnieniach miejsce wyjątkowe, była ta, że w powodzi barokizacji, która mnie tu namiętnie osacza, ten akurat był neogotycki. No ale ja tu już się zapędzam  w opowieści historyczno – sztuczne a to wszak wszystko miałam okazję dopiero obniuchiwać dnia następnego. We wtorek wieczorem gdy przybyliśmy do Cordoby, najbardziej palącą potrzebą było odnalezienie jakiegoś taniego hotelu na nocleg. Ponieważ pan z informacji turystycznej wypiął się na potrzebujących porady przybyszy i zamknąwszy interes na kłódkę udał się zapewne do domu, odwołać sie musieliśmy do przewodnika Lonley Planet. Tam oczywiście adresów było całkiem sporo ale że cholerstwo pisane było dla burżui rumianych z Anglii lub Stanów to ceny proponowane za nocleg lekko zwalały z nóg. Poza jednym hotelem, dość odległym od dworca i centrum ale za to o symptomatycznej nazwie TANGO. Pognaliśmy tam, a jakże. Miejsce było, czemuż by nie. Tyle że hostel powinien się nazywać Balanga, bo z tanga to tam się tylko zaplątała jakaś ulotka o milongach w Cordobie. Klimatów tangowych tam nie napotkaliśmy natomiast Amerykanów na wakacjach, zachowujących się jak buszmeni podczas tańców godowych, owszem. Totalna komuna, trawka, hałas, The Doorsi zarzynani na gitarze, chichoty panienek, przypominające ryk rozjuszonego grizzly… Do wyboru, do koloru. No cóż, jak widać i takie uroki życia w Argentynie poznać musieliśmy. Za to było stosunkowo tanio i czysto, a poza tym hostel mieścił się w jakimś pokolonialnym budynku a nie koszmarnym punktowcu z XX-wieku. Uznając, że wartości estetyczne przeważają nad  ewentualnymi mankamentami subkulturowymi, zamelinowaliśmy się tam na dwa dni i jak się okazało, nie było wcale dramatycznie. Zwłaszcza jak w ramach rewanżu za wycia konającego bawołu o trzeciej w nocy, zarządziłam suszenie włosów tak circa siódma rano.  Poranek dnia następnego okazał się podnoszący ciśnienie z zupełnie innego jednak powodu – otóż po raz pierwszy w podróży naszej zostaliśmy zaskoczeni przez opad śniegu. Aczkolwiek w tej Argentynie to nawet śnieg jest inny bo bardziej przypominał grad ale fakt jest faktem –otarliśmy się o prawdziwą zimę. Wrrr!!! Dopołudnie spędziliśmy włócząc się po Cordobie, od jednego zabytku do drugiego, starając się pomijać wzrokiem natrętnie pchającą się człowiekowi do gardła z każdej strony komercje. To chyba jest powód dla którego nie specjalnie przepadam za większymi miastami – nachalność byle jakich, tandetnych, takich samych w każdym chyba zakątku ziemi towarów, gównianych produktów naszej zachodnioeuropejskiej i amerykańskiej plastikowo – fastfoodowej kultury… Ależ to obrzydliwe… Wolę jednak atmosferę sennych miasteczek, tętniących zupełnie innym rytmem życia, niż pogoń za badziewnym blichtrem większych miast. Fakt jednak niezaprzeczalny jest taki, że to w wielkich miastach najczęściej są tu w Argentynie dobre dzieła sztuki. Nie zawsze oczywiście, czego potwierdzeniem była popołudniowa wyprawa do Alta Graci. Miasteczko znane jest z kolejnej misji jezuickiej, która wraz z innymi, rozsianymi wokół Cordoby została wpisana na listę UNESCO – jej obecny teren  obejmuje niezwykle urokliwy kościółek i całkiem niezłe muzeum historyczne. Druga atrakcja Alta Graci jest dom Che Gevery,                   w którym mieszkał z rodzicami jako nastolatek, gdy lekarz zalecił mu z powodu astmy zmianę klimatu na bardziej suchy. Dziś działa tam muzeum Che, które podobno odwiedził nawet kiedyś Fidel Castro. Mnóstwo zdjęć, pamiątek i oczywiście kultowy motocykl.        muzeum               W sumie wycieczka warta odbycia.

muzeum che gevary
Dzień kolejny  również podzieliliśmy na zwiedzanie Cordoby i jej okolic. Rano pojechaliśmy na północ, do oddalonej o 50 km. od miasta miejscowości o iście hiszpańskiej nazwie Jesus Maria. 
jesus maria 2
Kolejna ospała mieścina i kolejne, tym razem dwie misje jezuickie. O ile jedna stanowiła typowy klasztor, o tyle druga była dawnym kolegium, które w XIX w. stanowiło nawet filię Uniwersytetu w Cordobie. Prestiż był to spory, zważywszy na fakt, że uczelnia w Cordobie jest najstarszą i najbardziej niegdyś cenioną w Argentynie. Dziś oba obiekty przekształcono rzecz jasna na muzea. Leniwa atmosfera przenikająca wąskie, dość monotonne w swojej drobnomieszczańskiej architekturze, uliczki udzieliła się i nam bo po powrocie po południu do Cordoby najpierw posnuliśmy się opieszale coś zjeść a dopiero potem zrobiliśmy ciąg dalszy wędrówki po zabytkach. Jak już powiedziałam, jest ich tam niezmierzona ilość a czas ku mojemu ubolewaniu mijał zdecydowanie zbyt szybko. W końcu przyszła noc, zrobiło się pioruńsko zimno i trzeba było zacząć sposobić się do powrotu na dworzec autobusowy, gdzie rano zostawiliśmy nasze plecaki. Wiem, że kiedyś jeszcze odwiedzimy to miasto i z przyjemnością odnajdę te miejsca, do których tym razem nie udało mi się dotrzeć. Poziom tutejszej sztuki zrobił na nas obojgu duże wrażenie. A jednak jakaś cząstka nas tęskniła do pustych zaułków tych wszystkich niewielkich puebli, których migotliwe światła okien wydawały się przytłumionymi ognikami ludzkiej iluzji ciepła przy zimnym blasku rozgwieżdżonego nieba rozpiętego nad tchnącymi osamotnieniem wyżynnych pustkowiach.

Za chwilę odchodzi nasz autobus do Buenos. Tym samym kończymy naszą wędrówkę po tym niezwykłym kraju. Myślę, że to była genialna decyzja – pojeździć, pozwiedzać, przyjrzeć się tej krainie i tym ludziom zanim zaszyjemy się w świat tanga. Obiecywaliśmy sobie, że tak i w przyszłości rozpoczynać będziemy każdy pobyt w Argentynie. Bo jest to kraj, do którego chce się wracać.  Po przyjeździe do Buenos Aires intensywność wpisów zapewne zmaleje aczkolwiek sukcesywnie odnotowywać będę nasze sukcesy i porażki, tym razem na parkietach. W związku z czym nie mówię Adios a jedynie Hasta pronto!

 

24.07.2009

Przejazd do Buenos zajął całą noc i to w towarzystwie rozwrzeszczanej smarkaterii. Jakoś nam nagle odechciało się prokurować potomstwo. Ciekawe dlaczego… Umówieni przez maila z pracownikiem agencji, od której wynajmowaliśmy mieszkanie, stawiliśmy się o godz. 9.00 pod wyznaczonym adresem (w klapie brakowało nam chyba tylko przysłowiowego goździka) i po niecałej pół godzinie staliśmy się tymczasowymi posiadaczami 36 m2 w dzielnicy zwanej Palermo. Z racji, że czytać ten wpis może ktoś o sporej dozie kultury osobistej nie dookreślę jak daleko jesteśmy od centrum. Na szczęście jest metro i nogi. Niekoniecznie w tej kolejności. Dzień przeznaczyliśmy na zagospodarowanie się, bo po nocy w autokarze i dwóch wcześniejszych zrąbanych przez watachę Hunów podczas rui jakoś nie mieliśmy siły od razu zasuwać na lekcje tanga. Przede wszystkim palącą stała się potrzeba znalezienia pralni. Jak się okazało, nie graniczyło to z żadnym cudem, pani nawet nie miała zdumionej miny jak jej rzuciliśmy na stół cały plecak brudnych ciuchów. Ciekawa jestem czy nie policzy nam podwójnej stawki za usługę bo jak sobie pomyślę o fetorku unoszącym się nad naszym podgniłym ręcznikem, o skarpetkach hodowanych skrzętnie w plecaku przez półtora tygodnia nie wspominając o swetrach, które dzielnie towarzyszyły nam przez dwa tygodnie wędrówki,  to włos mi się na głowie jeży z obrzydzenia.

Wieczorem ruszyliśmy na pierwszą w Buenos milongę. Nie wiem czemu zarzekałam się, że nie będę pisać tyle co wcześniej kiedy od razu na samym początku zaczęły się mega atrakcje. Bo chyba tylko nam może się przydarzyć taka groteska. Otóż ja, osoba o skrajnej niechęci do niskich temperatur (do wysokich też – niech sobie słoneczko kombinuje jak mnie zadowolić a nie przegiąć w żadną ze stron), więc oto ja – zmarzluch pierwszej wody wybrałam się na debiutancką milongę w stolicy tanga, co by roztaczać swój wątpliwy urok, zębem czasu nadkruszony (ach te cholerne lustra!) na salonach  i parkietach a tu się okazało, że La Glorieta to nie żadna knajpa, klub czy inny lokal ale po prostu zadaszony podest w parku na świeżym, jakże orzeźwiającym powietrzu (całe wredne 5 stopni powyżej zera!).  Trzeba naprawdę ironii losu abym ja, osoba nie pojawiająca się na milongach na Wzgórzu Partyzantów gdy jest poniżej 20 stopni, tańczyła swoje pierwsze tanga w Buenos w rytm świstu mroźnych podmuchów wiatru. Po trzech tandach jednak krew nieco żwawiej popłynęła w żyłach (czyniła to nieco nierychliwie, ale plus polegał na tym, że w ogóle krążyła). Zasiadłam na stołeczku nieco odpocząć i zapalić (jak tu rzucić  papierosy skoro paczka kosztuje 4 zł?).  A tu zaczął się kręcić macho.  Tomek później twierdził, ze facet skradał się dobrze z 10 minut. W końcu odważył się. Poprosił Tomka by mu udostępnił partnerkę. Tomek nie odmówił. Łał! Czekało mnie pierwsze argentyńskie tango z rodowitym Argentyńczykiem sądząc po wizażu. I to nie jakimś geriatrykiem tylko całkiem nieźle prezentującym się kawalerem. Nie żebym miała coś przeciw podeszłym latom – w końcu można podejrzewać, że wskazują one na tangowe doświadczenie. Ale trochę kobiecą próżność połechtał fakt, że w koperczaki uderzył stosunkowo młody. I tu się po raz kolejny okazało, że Bóg niewątpliwie dysponuje niewybrednym poczuciem humoru bo po czterech taktach pan obsługujący magnetofon wyłączył muzykę, gromkim głosem oznajmiając, że na dziś zabawa się kończy. Bardzo kurna śmieszne! Następna porażka nastąpiła zaraz potem bo partner zamierzał najwyraźniej bardzo serdecznie mnie pożegnać ale ja nie nawykła jeszcze do lokalnych zwyczajów zamiast nachylić się do grzecznościowego całusa stałam jak przysłowiowa żona Lota, co spowodowało dość intrygującą ekwilibrystykę faceta, który zdążył przebyć już pół drogi między nami ale nie spotkawszy mnie z nadstawionym pyskiem zatoczył szerokie koło niczym pajacyk na sprężynce dla dzieci i powrócił na uprzednio zajmowaną pozycje. Tomek też stał się obiektem zainteresowania jakiejś tangerity, która obserwowała go bacznie gdy tańczył ze mną na parkiecie a potem ostentacyjnie przeszła przez cały parkiet, rzekomo w poszukiwaniu ognia do papierosa. U mnie oczywiście. Ciekawa jestem tylko dlaczego „Gracias” posłane było raczej do Tomka, który siedział jak ten matołek, kompletnie głuchy na kobiece sztuczki. W sumie chyba powinnam się cieszyć. Zakładając, że to uczucie do mnie tak go zaślepia a nie jedynie chwilowa dezorientacja.

Noc była jeszcze młoda a Buenos tętniło rytmem tanga zapewne w niejednej knajpce, jednak my ostatecznie doszliśmy do wniosku, że trzy ostatnie noce w plecy trochę dają się we znaki wiec wróciliśmy do mieszkania podreperować nadwątlone siły winkiem i wcześnie się położyć. Bo jutro… Oj będzie się działo!

   

25.07.2009

Cóż, pisząc wczoraj wieczorem, że dnia dzisiejszego dziać się będzie sporo nie sądziłam, że moje słowa będą mieć proroczą moc. A jednak… Tak to jest jak człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, jak rozliczne talenta posiada… Wyspani i po miłym śniadanku, na które po raz pierwszy nie składała się sucha bułka i pity w pośpiechu jogurt potruchtalismy do centrum. Plan był prosty – zdobyć przewodnik o aktualnie odbywających się milongach i lekcjach oraz obczaić jak takie lekcje wyglądają. Dojechawszy do La Catedral skierowaliśmy się na ulicę Suipachy, znaną ze zlokalizowanych tam sklepów z butami. Uznaliśmy bowiem, słusznie zresztą jak się okazało, że gdzie jak gdzie ale w sklepach z butami tangowymi na pewno dysponują informacjami, które nas interesują. Korzystając z okazji postanowiliśmy również zapoznać się z tym w czym się w Buenos tańczy. Przespacerowaliśmy się po kilku sklepach i kupiliśmy Tomkowi bardzo klasyczne, ale za to wygodne i porządne buty. Wybór nie był trudny jako, że Tomek nie lubuje się w wypicowanych butach z kolorowymi wstawkami w stylu przerasowanego Gardela. Problematyczny okazał się natomiast mój gust.  Zaliczyłam tu w Argentynie, po raz pierwszy chyba, gigantyczne rozczarowanie. Buty, do których jak sądziłam będę się namiętnie wyśliniać, myślami przebiegając stan konta, okazały się bardzo przeciętne. Z pewnością dużo lepiej wyglądają na internetowych zdjęciach. W realu raziły zbyt ostentacyjnymi złoceniami, tandetnym brokatem i nie koniecznie porządnym wykonaniem. Fakt – byliśmy tylko w czterech sklepach, ale jakoś nie poczułam się zmiażdżona ilością butów, które krzyczałyby do mnie „kup mnie, kup”. W końcu zamówiłam sobie jedne, skompilowane wg własnego pomysłu. Bardzo proste z jednym jedynie srebrnym elementem w postaci paska. Na niebotycznej szpilce oczywiście! Chyba zdecydowanie bardziej odpowiada mi wyrafinowana prostota od kującej w oczy ekstrawagancji. A potem okazało się, że za dwadzieścia minut zaczyna się lekcja, którą sobie upatrzyliśmy. Tak kilka hektarów dalej. Tomek galopując przez ulice stwierdził, że znowu uprawiamy ruski obóz kondycyjny a przecież to są kurna wakacje! Biorąc pod uwagę fakt, że w miedzy czasie obsrał nas na cuchnąco jakiś cholerny ptak (sądząc po ilości gówna był to jakowyś zmutowany kondor) lekcja zapowiadała się jako miażdżąca klapa. Zziajani, spoceni i uwalani w ptasiej kupie dotarliśmy jednak na miejsce (ach ta determinacja). Pierwsza lekcja w Buenos o dziwo nie okazała się katastrofą. Sprawdziło się oczywiście nasze przypuszczenie, że nawet po sześciu latach tańca można się czegoś ciekawego dowiedzieć o podstawach. Poza tym nauczyciel, niejaki Roberto Canelo, starał się jak mógł by lekcja była zrozumiała również dla takich ignorantów językowych jak my. Stwierdziliśmy, że z pewnością nie raz jeszcze do niego zawitamy, po czym w tempie ekspresowym, po zakończonej lekcji, ewakuowaliśmy się na nasze wypiździajewo bo o piątej zamykała się nasza pralnia. Odebranie czystych ciuchów, zwłaszcza w sytuacji urąbanych odchodami spodni, było sprawą nagląca. Wypluwając sobie płuca dotarliśmy na miejsce 2 min. przed zamknięciem. Teraz, czyści i pachnący, po obiadku z lampka wina w tle,  myślami kierujemy się w stronę wieczornej milongi. Boskie życie… Gdyby tylko ptaki mniej celnie trafiały.