11.02.2011

O powrocie do Buenos Aires marzyliśmy właściwie od momentu gdy półtora roku temu nasz samolot wzbijał się w niebo pozostawiając w dole to gościnne miasto i wszystkich wspaniałych ludzi, których mieliśmy okazję tu poznać. Ale powrót wydawał się odległy, zarówno wtedy gdy odlatywaliśmy do Polski, jak i przez kolejne miesiące a nawet wówczas, gdy kilka miesięcy temu rezerwowaliśmy bilety z Madrytu do Buenos czy tydzień temu przyszło mi żebrać o dodatkowy dzień urlopu. Dzień konieczny gdyż w kwestii synchronizacji lotów to powinniśmy chyba przejść jakiś przyspieszony kurs dla naiwnych matołów. Doprawdy nie wiem skąd w nas w październiku zalęgło się przekonanie iż, Rayaner łaskawie poleci do Madrytu i z powrotem co by para Łosi miała dogodny transport.  Może należało sprawdzić na przykład, czy loty Kraków – Madryt nie są aby sezonowe. Ale po co… Wszak nasze życzenie winno być rozkazem itd. Itp. Tak się łudziliśmy do grudnia aż w końcu nie było sensu się dalej oszukiwać, ze Rayaner co do  periodyzacji swoich usług gwałtownie zmieni zdanie. Trzeba było szukać innego transportu co się okazało niełatwe gdyż większość ofert zwalała z nóg cenami jakby co najmniej planowano dostarczenie pasażerów na Przylądek Dobrej Nadziei a nie jedynie w centrum zapyziałej Kastylii. Dopadliśmy w końcu Wizzaira i nawet nie zabił nas kosztami ale za to postawił w sytuacji mało zręcznej względem mojej dyrekcji. Wyjazd do Buenos bez tygodniowej dyspensy przedłużającej mi ferie zimowe nie miałby szans powodzenia jednak mowa pierwotnie z panią dyrektor była odnośnie tygodnia nieobecności.  A tu trzeba było iść i tłumaczyć się, że niestety potrzebny mi kolejny wolny dzień gdyż w poniedziałek po trzech tygodniach laby zamiast maszerować do szkoły  z kagankiem oświaty w dłoni (na szczęście nie w d… jak w przypadku niektórych znanych mi osób) wałęsać się będę nadal poza granicami Polski, a dokładnie w dalekim Madrycie czekając na wieczorne połączenie do kraju. Pani dyrektor na szczęście okazała zrozumienie a my w ten sposób uzyskaliśmy dodatkowe dni na zwiedzanie Madrytu. Szkoda tylko że nie planowane czasowo i finansowo. To tyle jeśli idzie o naszą zdolność wybierania połączeń szybkich i tanich!  Myślę, że w tej sytuacji brak komentarza będzie prawdziwym aktem łaski J

Wracając jednak ad rem. Jakoś nie odczuwaliśmy rychłości podróży mimo kupionych biletów, załatwionego urlopu i spakowanych plecaków (wg niektórych godzina poświecona na spakowanie się na trzytygodniową podróż to wynik imponujący ale niezorientowanym w materii mojej garderoby pragnę uświadomić, że przy kilkunastu sensownych ubraniach przerzucenie zawartości szafy do plecaka nie mogło żadnym sposobem trwać dłużej). Nawet pożegnanie z przyjaciółmi w zacnej kafejce w czwartkowy wieczór  nie przyniosło spodziewanej eksplozji reisenfieber. Tylko uświadomiło długość czekającego nas rozstania. Emocje jednak związane z powrotem do Buenos nadal tkwiły w jakimś zdumiewającym zawieszeniu. Tak jakby nie był on realny. Jakby nie miał się zdarzyć. Być może przyczynił się do tego fakt rozciągniętej w czasie podróży bo w Madrycie mieliśmy ponad 48 godzin oczekiwania na połączenie do Argentyny. Bardziej na miejscu wydawała się radość z wizyty w stolicy Hiszpanii i tak chyba właśnie to postrzegaliśmy. Euforię z lotu na Antypody odłożyliśmy więc na „potem” a gdy w piątek popołudniu tato dowiózł nas na lotnisko w Katowicach myśleliśmy głównie o madryckich atrakcjach. Oczywiście by za dość stało się „powtórce z rozrywki” sprzed niemal dwóch lat w podróż marzeń znów wyruszyliśmy w deszczu. Jakby aura chciała nam na sam koniec dokopać, wściekła że wymykamy się z jej obrzydliwych szponów śmigając tam, gdzie ciepło i słonecznie. Zasadniczo z politowaniem patrzyliśmy na jej wysiłki zepsucia nam humorów mając świadomość, że szybko wyrwiemy się spoza zasięgu jej oddziaływania. 

Wejściu do samolotu towarzyszyło poczucie, iż definitywnie zostawiamy za sobą na długie trzy tygodnie naszą codzienność. Nic bardziej mylnego. Może powinien był nas zaniepokoić dystans jaki trzymali względem nas pozostali pasażerowie. Podekscytowani  jakoś nie zwróciliśmy na to uwagi. Zwłaszcza, że najpierw brzęczałam na bramce odprawy celnej (ciekawe co: plomb ze złota nie posiadam a mój kręgosłup ani prawdziwy ani tym bardziej moralny do stalowych nie należy, zdrowie też nie z żelaza…) Przybiegła pani mundurowa, obmacała mnie i stwierdziła autorytatywnie że mogę iść. Widać cokolwiek by to nie było, nie stwarzało zagrożenia atakiem terrorystycznym. Kolejna akcja zaliczała się do najbardziej absurdalnych. Wizzair skompletował sobie pasażerów przy bramce, następnie zapakował ich w autobusie i przewiózł pod samolot. Niby norma. Tyle, że samolot  do którego wiózł nas autobus wykonujący malowniczą pętelkę na tafli lotniska stał dosłownie zaraz za autobusem. No, może nie tak zupełnie zaraz. Może jakieś 30 metrów dalej. Chyba bym nie doszła o własnych siłach! Tak czy inaczej jakoś nie niepokoiła nas rosnąca wokół nas pustka. Dopiero w ciasnym wnętrzu samolotu stwierdziłam obecność czegoś znajomego. Czegoś spowijającego zmysł powonienia swoją niewyrafinowaną głębią i zwalającego z nóg gwałtownym nokautem. Dorodna „kurwa” zawisła miedzy mną a moim kochaniem gdy pochyliliśmy się z mrocznym podejrzeniem nad plecaczkiem stanowiącym mój bagaż podręczny. To tyle jeśli idzie o złudzenie, że wsiadając do samolotu zostawia się za sobą swoja przeszłość. Rodzinę, przyjaciół i pracę - owszem tak. Ale nasze sierściuchy postanowiły w pożegnalnym prezencie rąbnąć nam dawką kociej uryny po plecaku.  Tak aby coś nam w dalekich krajach przypominało dom! Wrrrr!!!!  Trzy i pół godziny lotu z kocią kuwetą pod nogami to był nie lada wyczyn. Nie dziwiło chyba też wolne miejsce obok nas. Na szczęście dla pasażerów Wizzair nie przyporządkowuje im konkretnych miejsc. Być może zadziałała moja wyobraźnia, ale odnosiłam wrażenie, że każda kolejna fala napływających do wnętrza samolotu pasażerów ledwo znajdowała się w pobliżu naszych miejsc a zaliczała natychmiastowe pragnienie teleportacji do dowolnie wybranej krainy. Oczywiście cuchnący plecaczek został definitywnie spacyfikowany w hostelu w Madrycie – zapakowany w podwójną reklamówkę spoczął na dnie głównego plecaka a po przybyciu do Buenos został natychmiast  wyprany.

Wydawałoby się że limit atrakcji na jeden dzień powinien się już wyczerpać ale nic bardziej mylnego. Po pierwsze zaraz po wyjściu z samolotu odkryłam, że moje kochane welury, które przetrwały niejeden wyjazd odmówiły współpracy. Na razie na szczęście tylko drobnym akcentem sugerując swoją niesubordynację – ot, dziura nad dużym palcem w lewym bucie. Diabli wiedzą jak się tam mogła przetrzeć skóra ale fakt pozostaje faktem. Palec mogłabym wsadzić przez nią do środka. No ale w końcu jedziemy niemal w tropiki. Dodatkowa wentylacja może mieć tam same tylko zalety. Pod warunkiem, że pogoda oszczędzi nam „deszczy zenitalnych” (na szczęście Buenos nie leży aż tak blisko równika – właściwie leży całkiem daleko!). Poza tym lot minął bez dodatkowych niespodzianek, był tylko ciut za długi wiec skracałam go sobie czytaniem przewodnika po Madrycie. Jego lektura skłoniła mnie do zmiany miejsca planowanego noclegu. Wyglądało bowiem na to, że w samym niemal centrum jest stosunkowo tani hostel dla plecakowców nie wymagających zbędnych luksusów. Czyli w sam raz dla nas. Dopóki w pokojach karaluchy nie tupią zbyt głośno śmigając po podłodze to ja mogę tam spać. Obraliśmy więc po przylocie kurs na Plaza del Opera i Hostel Los Amigos. Na miejsce dotarliśmy bez trudu ale na tym high life się skończył a zaczęła się orka na betonie bo adres się zgadzał, nazwa hotelu jednak już nie a pan w recepcji nie władał żadnym językiem poza kastylijskim (chyba mało dziwne, czyż nie?) a my z kolei po hiszpańsku to tylko „un poco”. Jak zaczęliśmy tłumaczyć panu, że potrzebujemy noclegu na dwie noce to obrzucił nas wstrząśniętym spojrzeniem w stylu „Dwie noce? A kto tyle wytrzyma? U nas wynajmuje się  pokoje na godziny”. Potem coś mętnie zaczął mówić o rezerwacji. Teraz to my wykazaliśmy nieco zdziwienia bo hostel był w stylu „burdelik na półpiętrze” i chyba całkiem wymarły. Nie wiem czy ktoś tam w ogóle był poza owym statecznym opiekunem niezidentyfikowanego w swych funkcjach lokum. Więc niby po co rezerwacje? Uznaliśmy, że dalsze dyskusje są chyba nie na miejscu a z racji późnej godziny nocnej i niemożności złapania wspólnej nici porozumienia z wąsatym Cerberem postanowiliśmy zrezygnować z kuszącej koncepcji noclegu w samym centrum i pojechać na peryferie gdzie znajdować miał się inny tani hostel, wynaleziony jeszcze w domu. Po kolejnych trzech kwadransach i zaliczeniu kilka linii metra znaleźliśmy ów przybytek w jakiejś z lekka speluniastej dzielnicy. Ale w końcu nie szata zdobi… a hostel był się tani i całkiem przyzwoity. W dodatku dziewczyna w recepcji okazała się być naszą rodaczką to pozwoliło nam uniknąć językowych potyczek. Gdy w końcu padłam na pysk w oddanym do naszej dyspozycji pokoju żadna siła nie była w stanie zmusić mnie do jakiegokolwiek ruchu. Szczytem heroizmu okazało się wysłanie kilku sms-ów po których odpłynęłam w słodki niebyt. Niech będzie mi oszczędzone tłumaczenie cóż mnie tak wyczerpało bo doprawdy nie wiem – chyba że siedzenie, najpierw w samochodzie, potem w samolocie a w końcu w metrze. Najwyraźniej jest to czynność wielce absorbująca ludzkie siły. Innych pomysłów brak!

12. – 13. 02.2011

Dwa dni przymusowego przestoju w podróży minęły niezwykle szybko. Trudno się temu dziwić bo nawet dla zdeklarowanego mediawisty Madryt ma wiele do zaoferowania. Jeśli tylko ów przyjmie jako hipotezę roboczą stwierdzenie, że inne epoki w sztuce, następujące po średniowieczu też mogą być inspirujące. Stwierdziłam że nie okażę się estetycznym betonem i postanowiłam wykazać całą wrodzoną dobrą wolę w akcie akceptacji tego co Madryt ma i nie żądania tego czego mieć za cholerę nie może. Tak wiec włóczyliśmy się przez dwa kolejne dni po barokowych kościołach i klasztorach stolicy a ja starałam się nie myśleć ani o  średniowiecznych zakamarkach Barcelony, ani o toledańskim mudejar, ani o plateresco w Salamance ani nawet o barokowej fantazji Grenady.  Choć było to trudne.  W sumie jednak bawiliśmy się przednio.

W klasztorze karmelitanek niezwykłe wrażenie zrobiły na nas imponująca klatka schodowa i krużganki otoczone wieńcem kaplic i sal muzealnych, gromadzących interesujące zbiory (tapiserie wg kartonów Rubensa czy wstrząsający „św. Franciszek” Zurbarana)/ Jednak co do ilości relikwii chyba prym wiódł jednak klasztor El Carnacion, gdzie jedną z sal wyglądających na bibliotekę przekształcono w magazyn relikwiarzy. Ciężki, monumentalny i patetyczny barok kolejnych kościołów przypominał o imperialnych ambicjach kastylijskich monarchów choć nie powiem aby powalał na kolana. Palazo Real, w którym oprócz oficjalnych komnat zwiedzać można również  aptekę i zbrojownię, nieco przytłacza. Gigantyczne rozmiary i  przepych jako naczelne zasady organizacji tego założenia jakoś mnie nie przekonały. Doceniam wartość jaką zabytek ten stanowi,  ale żeby mnie  oczarował to nie  bardzo. Właściwie najbardziej zapadły mi w pamięć portrety monarchów namalowane przez Goyę – dogłębne studium wad i ułomności charakteru, ukrytych pod warstwami koronek i tiulów, niemal przyćmionych blaskiem klejnotów i orderów. A jednak rozpoznawalna jest ta nuta demaskacji z jaką Goya obnażał to co mierne i nijakie. Pustka spojrzeń i tępy wyraz twarzy o wilczych uśmiechach… Naprawdę  świetne. Katedra okazała się niedostępna dla zwiedzających ale sądząc po klasycystycznej fasadzie oraz neogotyckiej bryle korpusu i prezbiterium, skontrastowanych z jakąś neorenesansową kopułą na skrzyżowaniu naw chyba rozczarowanie z powodu niemożności spenetrowania wnętrza byłoby  przesadą. Udało się nam za to obejrzeć rozciągające się pod katedra neoromańskie krypty. W sumie robią wrażenie choć jednak na odległość cuchną tanią, quasiromantyczną tajemniczością. Dla mnie osobiście są one w swojej istocie pewnego rodzaju symptomem całej architektury Madrytu. Przesadzonej, jakby podrasowanej i nieautentycznej. Tutaj nawet XIX - wieczne historyzmy i secesja wieją fałszem i demagogią. Jakby służyły skrajnej mistyfikacji i głosiły propagandę tombakowej chwały.

W sumie największe wrażenie zrobiła na mnie kolekcja obrazów zgromadzona w Muzeum Thyssena. Przede mną jeszcze Prado, które zostawiłam sobie, jak wisienkę na torcie, na wizytę w Madrycie podczas drogi powrotnej do Polski. Już teraz jednak ekscytacja zwalała mnie z nóg. Jest w tym coś magicznego, kiedy staję przed płótnem doskonale mi znanym, ale jedynie z fotografii. To tak jak w dawnych czasach gdy małżeństwo poprzedzała wymiana kontrafaktów a potem „licencia poetica” weryfikowana była przez rzeczywistość. Tu bywa podobnie. Obrazy nagle okazują się być niewiarygodnie małe jak w przypadku „Madonny” Rogiera van der Weydena (i dopiero wtedy przychodzi uzmysłowić sobie kunszt z jakim artysta precyzyjnie oddaje poszczególne detale) albo o kolorach bardziej stłumionych nich podciągnięte w Internecie barwy nastrojowych pejzaży Lorreina. Ale generalnie możliwość obcowania z prawdziwym obrazem a nie jego kopią czy reprodukcją jest przeżyciem absolutnie nie redukowalnym do żadnych ułomnych w swojej nieadekwatności słów.  Głębia tego przeżycia może opierać się o kontemplację subtelności kolorystycznych niuansów, precyzji konturów, wewnętrznej energii gestów odczytywanych z pociągnięć pędzla, haptycznej fakturowości niektórych z płócien ale  nie ogranicza się do tego. Wyprowadza mnie poza materię, w strefę duchowości, o której nie ma się pojęcia pozostając na poziomie kartkowania albumów i „wygooglowywania” zdjęć poszczególnych dzieł. Rodzina Thyssenów zebrała nieprawdopodobną wręcz kolekcję wybitnych obrazów ale mimo jej bogatej oferty pozostałam wierna swoim starym miłościom.  El Greco i Heda wystarczyli abym uznała, że warto było kupić bilety na samolot w Wizzairze i spędzić dwa dni w Madrycie. Zwłaszcza, że poza muzeum Thyssena udał nam się też obejrzeć czasową wystawę „Ogrody impresjonistów”. Może nie było tu obrazów najbardziej znanych ale za to liczba prezentowanych nazwisk istotnie robiła wrażenie. Dopiero ta wystawa uświadamia człowiekowi jak wielu  artystów znanych jako awangardowi  swoje początki wywodziło z ruchu impresjonistycznego. Taki Emil Nolde – nawet nie widać w nim jeszcze tej charakterystycznej ekspresjonistycznej plamy. Albo Munch malujący gęsi na łące. Mogę zapewnić że nie ma w nich nic wampirzego. Nawet kolory nie zapowiadają egzystencjalnych lęków i rozterek. Oglądanie tych ich wczesnych prace  ze świadomością drogi, jaką później obrali  było więc szczególnym doświadczeniem.

W niedzielny wieczór Madryt żegnał nas deszczem. Aura jeszcze raz próbowała nas dopaść ale zaczynamy opracowywać dość radykalną metodę wymknięcia się z jej szponów. Po raz kolejny lądujemy w samolocie choć tym razem czeka nas przykra niespodzianka. Pomimo dużego wyprzedzenia z jakim nabywaliśmy bilety  otrzymujemy dwa różne miejsca w dwóch końcach samolotu. Czuje się jakby ktoś dał mi w pysk. Niby jestem za stara na histeryczne dąsy ale kiełkuje we mnie panika. Być może Budka Suflera śpiewająca „Ja każdy, byle z Tobą los”  miała telepatyczną więź ze stanem mojego umysłu. W każdym bądź razie świadomość długiego lotu z dala od Tomka zaowocowała nagłym atakiem ścinającej z nóg depresji. Dzięki Mamuś i Tobie Aniu za chwilę rozmowy – słowa bliskich, nawet jeśli nie są w stanie zmienić rzeczywistości mają moc odstraszania demonów. Byłam chyba ostatnią osobą wyłączającą komórkę niechętnie zresztą ale stewardessa  miała wzrok wygłodzonego bazyliszka i wolałam nie ryzykować. Otępienie okazało się zbawienne bo 12 godzin podróży minęło mi w wisielczym stuporze i dopiero morze świateł rozpościerające się w dole wyrwało mnie z odrętwienia rzucając na pastwę dotąd uśpionych emocji. WRÓCILIŚMY!!!

14.02.2011

Pierwszy dzień minął pod znakiem szeroko pojętej aklimatyzacji. Mądrzejsi o doświadczenie z poprzedniej wizyty sądziliśmy, że opuszczenie lotniska potrwa kwadrans bo ile trzeba by wybrać pieniądze z bankomatu i pozyskać z nich monety na bilet kupowany w autobusie. Dobrze, że wiedziona zadziwiającą u mnie dozą przezorności umówiłam się z przedstawicielką  agencji nieruchomości wynajmującej nam mieszkanie na godzinę 10.00. Przypominam że wylądowaliśmy o 5.50. No i oczywiście na spotkanie przybyliśmy spóźnieni. Jakżeby inaczej!!! Okazało się że tym razem do Buenos razem z nami przybył dziki tłum turystów (w końcu tu lato w pełni a nie jakaś ohydna zima jak ostatnim razem a poza tym nie szaleje tu żadna świńska grypa), który to tłum na godzinę zablokował nas w kolejce do odprawy. Potem trzeba było przeprowadzić operacje pod tytułem „utylizacja podręcznego bagażu Tomka”. Bynajmniej nie z powodu smrodu. Okazało się że w jego plecaczku szlag trafił wszystkie możliwe zamki i nadaje się on tylko do roli szyderczo dyndającej na plecach szmaty. Wobec tego rzeczy zostały przepakowane, plecaczek umieszczony w śmietniku a kolejne minuty przeciekły między palcami. Ale jeszcze się nie martwiliśmy upływem czasu. Była siódma więc zapas nadal mieliśmy. Któż mógł przewidzieć, że poszukiwania bankomatu i próba rozmienienia 100 peso zabiorą godzinę? Że autobus przyjedzie tylko po to by kierowca stwierdził że w kursie powrotnym z przyczyn niezidentyfikowanych pasażerów nie zabiera? Gdy już mieliśmy się poddać i iść na taksówkę w końcu podjechał kolejny autobus ale było już dość późno. Tak z kwadrans po ósmej. Tylko że do centrum jedzie się z lotniska dwie godziny z okładem, zahaczając o wszelkie peryferyjne dziury po drodze. W efekcie gdy tylko dotarliśmy w pobliże cywilizacji zurbanizowanej przesiedliśmy się w metro.  Metro już na pierwszy rzut oka było niezwykłe. Jechaliśmy takim raz jeden poprzednim razem. Drewniane wagony, lustra, żyrandole. Rewelacja. Jakiś staruszek podszedł do nas widząc nasze rozmarzone spojrzenia i zaczął wyjaśniać że ten tabor ma, bagatelka,  100 lat. Na serduchu zrobiło mi się radośnie i fakt powiększającego się spóźnienia przestał mieć znaczenie. Byliśmy z powrotem w tym mieście z naszych snów. Gdzie ludzie z życzliwości i przyjaźni chwalą się przed turystami tym co cenne. Gdzie wystarczy się uśmiechnąć do innych i świat wydaje się od razu  lepszy. Do mieszkania dotarliśmy spóźnieni o pół godziny ale nikt nie robił nam wyrzutów. Bienvenido Buenos Aires!

Zmęczeni lotem i różnicą czasu postanowiliśmy iść na lekcję tylko do Rominy, naszej znajomej i nauczycielki z poprzedniej wizyty. Resztę dnia postanowiliśmy poświęcić na rozejrzenie się po okolicy, pomyszkowanie po starych uliczkach i zdobycie informatora o lekcjach i milongach. Bez presji – takie było założenie. No cóż – nie wypaliło. A to dlatego, że chwilę po wyjściu agentki Tomek postanowił zrobić sobie kawy i okazało się że w naszej kuchence nie ma gazu. To znaczy jest, a i owszem, czuć jak się ulatnia i śmierdoli. Ale mimo przykładania zapalniczki do palników, ognia nie uświadczysz. Jedynie w piekarniku ale przecież nie będziemy piec wody na herbatę. W efekcie pół dnia spędziliśmy w kafejce internetowej próbując telefonicznie a potem mailowo skontaktować się z agencją w celu usunięcia tej „niedogodności”, jak to nazwano. Ostatecznie machnęliśmy ręką gdy usłyszeliśmy, że właścicielka mieszkania przebywa obecnie w Panamie a mąż jest aktualnie nieuchwytny. Stwierdziliśmy ze jakoś to będzie i powędrowaliśmy na lekcję. Tomek szedł jak na ścięcie zastanawiając się co mu powie Romina. Dopadł go typowy kryzys i brak wiary w swoje umiejętności. Właściwie nic dziwnego – na co dzień mogę obserwować jak spalają się niektórzy uczniowie tańcząc ze swoimi nauczycielami i chcąc wypaść jak najlepiej w ich oczach.  Teraz tylko inaczej rozdano role. Tak więc szliśmy oczekując nieśmiertelnego „muy bien pero…” zastanawiając się tylko jak duże będzie to „ale”. Ale przede wszystkim cieszyliśmy się z kolejnego powrotu. Czekając aż Romina otworzy nam drzwi mknęliśmy myślami do poprzednich wizyt. Właściwie nic się nie zmieniło. Ten świat trwał niejako nieporuszenie – ten sam odrapany tynk, ten sam napis na drzwiach, ta sama knajpka na rogu. Tylko pogoda inna. Słońce i ciepło zamiast mroźnych podmuchów wiatru. Ale gdy Romina wpuściła nas do środka wiedziałam już że czas jednak toczy się do przodu i zostawia swoje ślady na naszych twarzach. Po lekcji siedzieliśmy razem a Romina opowiadała o śmierci swojej teściowej, piekle umierania i ciężarze pożegnań. Wygląda na to, że trafiliśmy na koniec jej żałoby. A tango zatańczone z Tomkiem było pierwszym od ponad trzech tygodni, które minęły od pogrzebu. Mój angielski nie jest świetny ale są takie sytuacje kiedy to nie zasób słów i wymowa są najważniejsze. Być może zresztą spokojne tango, w którym Tomek kołysał Rominę było ważniejsze niż wszystkie wypowiedziane słowa współczucia i zrozumienia. Co do lekcji to „pero” okazało się  mniejsze niż się obawialiśmy, a chociaż czeka nas trochę pracy nad drobiazgami to przynajmniej są to nowe drobiazgi a nie stare błędy powtarzane z uporem maniaka. Po powrocie do naszego mieszkania okazało się dodatkowo, że musiał nas w magicznym międzyczasie nawiedzić maż właścicielki i przywrócił nam gaz w kuchence. Mam niejasne podejrzenie, że jest to w jakiś sposób związane z inną pozycją metalowej wajchy wychodzącej ze ściany. Czyżbyśmy znowu okazali się intelektualnymi kalekami? Resztę popołudnia i wieczoru spędziliśmy snując się po starych, dobrze znanych uliczkach. Odwiedziliśmy też sklep z butami, żeby nabyć coś dla Tomka.  Ku naszemu zaskoczeniu rozpoznał nas sprzedawca. Ciekawe czy inne osoby, z którymi jeszcze się spotkamy też będą nas pamiętały…  W każdym bądź razie spotęgowało to uczucie powrotu do miejsca, które w jakimś stopniu poprzednim razem zaczęliśmy traktować jako drugi dom. Dobrze, że mieszkamy gdzie indziej bo wrażenie deja vu byłoby wprost namacalne. Zamieniliśmy bowiem ciche ale odległe Palermo na gwarne uliczki San Telmo, skąd spacerkiem możemy dostać się na większość zajęć i milong. Hałas jest porażający ale nasze okna wychodzą na podwórko, gdzie jedyne dźwięki wydaje jakaś wściekle muzykalna kicia.  Mieszkanko jest mniejsze ale nie zamierzamy w nim spędzać zbyt dużo czasu. Zwłaszcza, że nasza lodówka wydaje szczególne odgłosy. Właściwie usłyszałam ją dopiero zasypiając wieczorem i przez chwilę zastanawiałam się skąd znam ten dźwięk. Olśnienie przyszło natychmiast po zamknięciu oczu. Taki sam hałas słychać w naszej sypialni gdy szalejąca na zewnątrz wichura usiłuje zerwać dach naszego domu. Taki drobny akcent przypominający nam rodzinne strony J  Jakbyśmy mogli zapomnieć…

Generalnie radosny „come back” trwa nadal. A wiadomości z tangowego frontu pojawią się w kolejnych notkach.