17.08.2009

Nasz wyjazd dobiega końca. Dziś przed nami ostatnie lekcje, ostatnia milonga. Trochę żal opuszczać to miasto. Jeszcze tu jesteśmy ale za moment niemal będzie to już taki nasz prywatny „Raj Utracony”.

Podobno są dwa sposoby poznawania świata. Można podróżować w szalonym tempie, przemykać przez kolejne miejsca wybranego kraju, zapoznając się z najciekawszymi zabytkami, fenomenami przyrody, regionalnymi specjałami, lokalnym folklorem. Taka wędrówka, którą zresztą często ze względu na szczupłość czasu, jakim  dysponujemy, wybieraliśmy, ma swoje zalety i wady. Można dzięki niej zobaczyć naprawdę sporo w krótkim czasie. Ale z drugiej strony zanurzeni w świecie selektywnie wybranych atrakcji turystycznych narażamy się na zbyt pospieszny, wyrywkowy ogląd. Można jednak podróżować też inaczej. Nie gnać jak wicher z jednej miejscowości do drugiej ale zatrzymać się gdzieś na dłużej, zapuścić prowizoryczne korzenie. Przestać być przechodniem. Poznać rytm życia zwyczajnych ludzi, zadzierzgnąć z nimi więzy przyjaźni, wydeptać bruki nieuczęszczanych przez watahę turystów zaułków, znaleźć własne skróty do ulubionych miejsc, których nazw nie wymieni żaden przewodnik. Zachłysnąć się prawdziwymi smakami, zapachami i barwami miasta, odmiennymi od tych wykreowanych na potrzeby czytelników Pascala i Lonley Planet. Mam wrażenie, że tego właśnie doświadczyliśmy podczas tych trzech tygodni spędzonych w Buenos. Wyznaczyliśmy własne szlaki codziennych wędrówek przez to miasto, na uliczkach leżących z dala od huczących gwarem turystów deptaków znaleźliśmy zachwycające domy, zarówno te, pulsujące życiem jak i te, osuwające się w mrok nieistnienia, opustoszałe, w których nikt już nie zapala wieczorem nad drzwiami światła. Poznaliśmy ścisk typowy dla przedwieczornych kursów metra i pustkę ulic o trzeciej nad ranem. W sklepie nieopodal domu nauczyliśmy się ekspresowo wybierać najpyszniejsze serki i przetestowaliśmy, które bagietki są najsmaczniejsze. Wytypowaliśmy też swoich futrzanych faworytów – leniwego persa, dystyngowanego dachowca o srebrzystej sierści i smutnego wilczura, który śledził zrezygnowany ślady naszych stóp zawsze gdy przechodziliśmy koło budowy przez niego strzeżonej. Gdy przedwczoraj odkryliśmy, ze ktoś zabił deskami dziurę, przez którą pies nas obserwował, poczuliśmy się jakby okradziono nas z czegoś bardzo osobistego.  No i jeszcze ludzie…  Panie w pralni witające nas radosnym niedowierzaniem, że znowu mamy stertę brudnych ciuchów i znające na pamięć nasze nazwisko. Barmanka z ukochanego Bien Portenio która przez minione tygodnie podawała nam cafe con leche a przy ostatniej wizycie założyła tangowe buty i zatańczyła z Tomkiem niezwykle dramatyczne tango. Dzieci, żaglujące piłeczkami w metrze, sprzedające słodycze lub po prostu żebrzące u pasażerów, na własny sposób radzące sobie z nękającą ich nędzą. I ci, którzy beznadziei się poddali, śpiący na ulicach, pod bramami domów i w parkach, na potarganych materacach, starych fotelach pod wyszarganymi kocami. Pogrążeni w jakimś katatonicznym bezruchu, obojętni na mijający ich hałaśliwy tłum. I jeszcze staruszkowie, grzejący się po parkach w promieniach niedzielnego słońca, podczas partyjki szachów lub kości, w gronie podobnych im geriatryków. I oczywiście tangueros. Anonimowi ludzie, którzy z czasem przekształcili się w kicającego Gargamela, pania Jaszczurkę, Wymiatacza, Number One, szaleńca „Muy Bien!” i wielu innych, którzy z biegiem dni coraz serdeczniej witali nas na Milongach a szczególnie udany taniec nagradzali uśmiechem czy brawami.  I nasi nauczyciele. Pablo, który pokazywał długaśną, skomplikowaną figurę złożoną z 20 kroków a potem z niewinną miną pytał czy powtórzyć raz jeszcze (jakby ten jeden raz więcej miał wystarczyć!). I który padł ofiarą mojego dowcipu gdy poprosił by nauczyć go czegoś po polsku a w odpowiedzi usłyszał „Chrząszcz brzmi w trzcinie w Szczebrzeszynie” i oczywiście „Powtórzyć raz jeszcze?”. Carlo entuzjastycznie krzyczący ESO! Gdy wychodziła nam jakaś figura. I Romina – absolutnie przesympatyczna osoba i bardzo kompetentna nauczycielka, prostująca nasze błędy i niedociągnięcia. Romina, z którą zaśmiewaliśmy się do łez podczas lekcji w jej studio, która robiła z delikatnego w tańcu Tomka „Monstera Milongi” i która  skwitowała na ostatniej lekcji, że nie jesteśmy już jej uczniami ale przyjaciółmi. I która, z okazji urodzin Tomka, dała na milondze niedzielnej fantastyczny pokaz a potem złożyła Tomkowi, przed całą salą zgromadzonych ludzi, serdeczne życzenia, co zaowocowało dziesiątkami uścisków i „feliz compleanios”. I która potem, wbrew wszystkim zasadom tangowym, publicznie poprosiła Tomka o taniec. Dla Tomka było to kompletnym zaskoczeniem i aż miło było patrzeć na malujące się na jego twarzy wzruszenie.

Mogłabym pisać tak jeszcze długo ale wszystko sprowadza się do kwestii podstawowej – zapuściliśmy tu korzenie, oswoiliśmy to wielkie miasto. Z przechodniów staliśmy się mieszkańcami. Któregoś dnia znowu tu powrócimy bo zostawiamy tu sporo miejsc i ludzi, z którymi zdążyliśmy się mocno związać. Gdy pojawimy się tu za jakiś czas, Buenos nie będzie dla nas już obce. Będziemy tu trochę wracać jakby „do siebie”. Tymczasem pakujemy jednak plecaki i myślami kierujemy się w stronę Polski. Bo w podróży piękne są nie tylko przemierzane szlaki i poznawani ludzie. Wspaniałe są również powrotu, szczególnie gdy towarzyszy im świadomość, ze gdzieś daleko SA bliscy, którzy tego powrotu z utęsknieniem wypatrują.  Czasami odejść trzeba bardzo daleko by docenić wartość tego co się gdzieś pozostawiło.

Patrzę w twarz mojego Kochania i w jego oczach widzę ten sam smutek i tęsknotę, które odczuwam, to rozdarcie, które i mnie gryzie. Móc zarazem zostać i wrócić… Buenos ukradło kawałek naszych serc. A może raczej wzięło je w depozyt by mieć pewność, że jeszcze tu któregoś dnia się ponownie pojawimy. Oboje.  Bo prawdopodobnie ta podróż urzekła mnie tak bardzo gdyż mogłam ją odbyć z osobą, która podobnie jak ja, myśli i czuje. Która panicznie bojąc się samolotów, poskromiła swoje obawy by móc tu ze mną być. Dla której jedynym uzasadnieniem wszystkich szaleństw jest to, że mnie kocha. Której ciepło ramion grzało mnie w zimne noce spędzane w trzęsącym się autokarze. Która potrafiła zachwycać się wszystkim w około, nawet jeśli to było kolejne muzeum, kolejny kościół. Która po raz kolejny odkryła przede mną jak wielką potęgą jest taniec. Której za to wszystko szepnąć mogę tylko dziękuję. I czekać. Bo ciąg dalszy nastąpi. Co do tego nie ma wątpliwości. Hasta pronto!