Nasza mająca nastąpić podróż do Argentyny i blog  znajduje się na stronie                           

 

http://dalejtylkosmoki.host22.com/smoki/?m=200906 Tam jest też mój kontakt ze mną poprzez

to chyba nazywa się dyskusja

 

 

Już  jesteśmy zdecydowani. Nasz wyjazd zaplanowaliśmy na 10 lipca .Lecz na chwilę obecną nie mamy jeszcze nic załatwione. Nie mamy też  kupionych biletów na samolot. Moja Agatka na razie myśli tylko o licencjacie i już jej to wychodzi bokiem (ha ha ha)

Wykupione bilety. Już jesteśmy prawie w Argentynie, tylko na razie Agatka ma dalej kołomyje z egzaminami i licencjatem. A ja traume przed lotem.

Wczorajszy dzień  były bardzo owocny. Zakupilismy ubranka, (bo tam zima )zrobiliśmy przegląd naszych ciuchów tangowych , jeszcze tylko pakowanie , i oczekiwanie na wyjazd.

 

08. – 11.07.2009

 

Wyruszyliśmy. 8 lipca 2009 r. W podróż wyśnioną, wymarzoną odkąd zaczęliśmy wiele lat temu tańczyć argentyńskie tango. Coś co wydawało się nieosiągalne, nagle mamy w zasiegu dłoni. Plecaki spakowane ale przed nami 29 godzin podróży zanim znajdziemy się na Antypodach. I to w dodatku samolotami. Od dwóch tygodni Tomek zamęcza mnie szczegółowym opisem katastrof lotniczych wnioskując, że latanie jest sprzeczne z wolą boską. Co jak na akatolika jest dość interesującym argumentem. Niemniej jednak bilety zostały nabyte, mieszkanie w Buenos zarezerwowane i nie ma odwrotu. Kombinacja przez Londyn i Madryt mimo, że jak się wydawało tania, wychodzi nam bokiem przy cenach transportu między londyńskimi lotniskami. Obiecujemy sobie więcej tego błędu nie popełniać. Na Gatwick spotykamy Polaków, którzy mają podobne obiekcje jak i my. I też lecą do Argentyny. Wspólna podróż zacieśnia znajomość. Mimo apokaliptycznych wizji Tomek przeżył lot do Buenos i nawet mu sie podobało. Zwłaszcza gdy o świcie słonce rozświetliło chmury. Było zjawiskowo. Nawet nie wymęczyła nas ta podróż a poza tym świadomość znalezienia sie w boskim Buenos dodała nam nowych sił. Uruchamiając mózg, język i ręce dowiedzieliśmy sie jak wydostać sie z lotniska publiczną komunikacja i po trzech godzinach byliśmy juz na dworcu autobusowym. A potem spędziliśmy cztery upojne godziny w autobusie do Rosario marznąc nieprzeciętnie bo chociaż jest zima to kierowca uznał ze walenie klimą w pasażerów to jego absolutny priorytet. A żebyśmy rozgrzali sie nieco puścił nam Bonda po hiszpańsku. Rewelacja. W Rosario kolejny autobus i kiwanie sie juz bez arktycznych podmuchów klimatyzacji do naszej docelowej miejscowości - San Lorenso. Dokiwaliśmy się - a jakże. Nawet za bardzo. Bo rozwydrzeni dotychczasowymi doświadczeniami obecności porządnych dworców autobusowych w Buenos i Rosario (tu kłania sie statystyka - dwie miejscowości to gówniana próbka do wyciągania daleko idących wniosków, oraz filozofia - wnioskowanie indukcyjne bywa zawodne) przejechaliśmy naszą miejscowość takowym przybytkiem nie dysponującą. Okazuje sie że w mniejszych miejscowościach po prostu stoi się przy drodze w tajemniczych, znanych tylko tubylcom przerwach miedzy zaparkowanymi autami i łapie się autobus na stopa. Kłania sie pierwsza scena filmu HAIR. Przejechaliśmy wiec San Lorenso, kierowca wysadził nas w szczerym polu i trzeba było poginać z półtora kilometra do przystanku lokalnej komunikacji. Wyjątkowo obecna wiata i jeden autochton wlały otuche w nasze skołatane głowy że przynajmniej trafiliśmy właściwie. Istotnie - czekaliśmy jak to sie w bajkach mawia "mało wiele" i w końcu autobus dotransportował nas z powrotem do cywilizacji. Znalezienie noclegu nie okazało sie trudne gdy sięgnęliśmy do wspólnego zasobu hiszpańskich słówek. Ale co to był za nocleg! Malutki pokoik o podwyższonym standardzie obskurności z żaluzjami w oknach - te żaluzje stanowiły bliski zamiennik nie istniejącej szyby. Na dworze przypominam zima - temperatura w nocy ok. 2 stopni. W pokoju podobnie. Dobrze że na wyposażenie oprócz prześcieradła jakaś zapobiegliwa istota dorzuciła jeszcze trzy koce. Noc przebiegła w klimacie "dygu dygu". W sprincie miedzy prysznicem a łóżkiem osiągnęłam prędkość światła. Tak gościnne progi opuściliśmy pospiesznie rano udając sie do klasztoru franciszkanów, który okazał sie może nie imponujący ale zanurzony w miejscowym klimacie zamierzchłego kolonializmu i XIX-wiecznych walk o niepodległość Argentyny. Ciekawa kombinacja. Potem czekała nas atrakcja w postaci upolowania autobusu do Santa Fe, który to raczył po dwóch godzinach pojawić się na horyzoncie i zabrać nas do kolejnego przystanku na trasie naszej podroży. Santa Fe okazała sie całkiem sporym miastem, stolica prowincji, co skutkowało przede wszystkim przemieszaniem architektury. Obok pozostałości budownictwa kolonialnego, czasami zaskakującego doskonałym stanem zachowania a czasami budzącego skojarzenia z trupem w stanie zaawansowanego rozkładu, pojawia sie na zasadzie chaotycznej kombinacji secesja, zdziczały modernizm i cos na co chyba jeszcze żaden podręcznik architektury nie znalazł określenia aczkolwiek socreal w wydaniu dla ubogich okazałby sie szczytem myśli estetycznej. Uroku przydają ulicom przede wszystkim niewielkich gabarytów budynki kolonialne, niosące posmak wielkości i upadku, zwietrzałej świetności pokrytej gruba warstwa patyny. Przypominają twarz przejrzałej seniory, którą czas okradł z urody ale która nadal stara sie trzymać fason przy pomocy pudru i zalotki, swoja zwiędłą twarz rzucając niczym wyznanie młodym siksom, nieświadomym jeszcze haraczu jaki ściągają ze wszystkiego mijające lata. Samo miasto ma do zaproponowania trzy kościoły z czego katedra mogłaby nie istnieć bez szkody dla historii sztuki. Interesujący jest natomiast kościół jezuitów, w planie stanowiący dalekie echo Il Gesu i Nuestra Seniora dela Carmina. Wieje prowincjonalizmem ale w wystroju widać jeszcze dawne ambicje i pobożność fundatorów. W pierwszym zachowały sie resztki polichromii zdobiące sklepienie prezbiterium i ślepą kopułę nad skrzyżowaniem naw. W drugim wrażenie robi przede wszystkim imponujący ołtarz główny. Oprócz tych kościołów standardowo można jeszcze zwiedzać klasztor franciszkanów i muzea ale panująca tu fobia przed świńską grypa spowodowała zamkniecie na czas nieokreślony owych instytucji. Z tego tez powodu dziś pocałowaliśmy przysłowiową klamką muzeum archeologicznego w Cayasta, gdzie znajdują się ruiny starego miasta Santa Fe. Pierwotnie osada zlokalizowana była 80 km na północ od dzisiejszej metropolii. Ataki Indian i mnożące sie choroby tropikalne zmusiły osadników do zmiany miejsca a pozostałości ich pierwszej Santa Fe na kilka wieków pochłonęła dżungla. Odkryte w XX w. stały sie lokalna atrakcja turystyczna. Niestety cholerna grypa uniemożliwiła nam ich zwiedzenie bo ruiny stały sie ogrodzonym muzeum, państwo położyło łapę na historii i wejścia nie było. Musieliśmy wrócić do miasta i zadowolić sie rejsem po Paranie, zresztą dość przyjemnym. Argentyńska wersja "stateczkiem po Odrze". Tylko widoki inne. Okoliczne wyspy i rozlewiska zamieszkują ludzie którzy na skutek kryzysu znaleźli się nagle poza nawiasem społeczeństwa i aby przeżyć wrócili do klimatów pierwszych kolonizatorów. Sklecone byle jak baraki, trzymające pion chyba tylko na zasadzie pobożnego życzenia, wynędzniale krowy, konie, jakieś łódki wyciągnięte na brzeg przypominające nieco dłubankę Robinsona Cruzoe... A w tym wszystkim żyjący jakoś ludzie, merdające ogonami psy, roześmiane dzieciaki, gauczo galopujący na koniu za zwiewająca ,w stronę przebiegającej w pobliżu drogi, krową. Nie zazdroszczę im tego życia. Ale przez chwile miałam wątpliwość czy aby ja, skleszczona schematem uspołecznionego bytowania, na pewno mam lepiej. Czy w polowaniu na iluzje jaką daje posiadanie nie gubię gdzieś tego co autentyczne... Pytanie bez odpowiedzi... Z pewnością jednak wygoda i bezpieczeństwo padają na mózg - bo jak sie okazało w trakcie rejsu - tylko ja mogę być taką idiotką by kupić kamerę a potem wybierając się w podróż zostawić baterię do kamery w domu!!! Bez komentarza! W Santa Fe spędziliśmy w sumie półtora dnia. Teraz zapadł juz zmierzch, zbliża sie ósma wieczorem. Za pięć godzin mamy autobus do Goya - przyjedziemy tam o barbarzyńskiej porze bo o 6 rano ale za mało mamy czasu a za dużo chcemy jeszcze zobaczyć by tracić noc na spanie w hostelu (chociaż standard był kuszący) a potem pół dnia na podróż autobusem. Tyle jeśli idzie o nasze dotychczasowe przygody.

 

 

 

 

12 – 13.07.2009

 

Goya mieliśmy zdobyć szturmem o 6.30. Tylko, że nasz rączy rumak w postaci autobusu firmy o znamiennej nazwie Rapido San Jose okazał się być powolnym mułem. Kierowca zgubił drogę i świt zastał nas na opustoszałych bezdrożach argentyńskiej pampy gdzie jedynymi znakami cywilizacji były odległe hacjendy i pasące się krowy. Przygoda super, zwłaszcza jak autobus popylał piaszczystą nieutwardzoną drogą z lekko zdezorientowanymi pasażerami w środku i lekko zażenowaną obsługą pojazdu, która w ramach rekompensaty zaczęła rozdawać ciasteczka. Dość symbolicznymi wydały się dostrzeżone na poboczu trasy kości, które budziły skojarzenia z losem pasażerów poprzednich kursów. No ale w końcu dotarliśmy do Goya, aczkolwiek z czterogodzinnym opóźnieniem. Które to opóźnienie kazało nam zrewidować plany odnośnie zwiedzenia interesującej podobno Capila Diablo (w wolnym tłumaczeniu – diabelska kaplica, nazwana tak ze względu na oryginalną dekorację). Niestety kaplica ta znajduje się osiem kilometrów od miasteczka a my mieliśmy tylko trochę ponad godzinę do następnego autobusu. Obejrzeliśmy więc sobie w wolnym czasie jedynie miejscowy kościół, będący interesującym połączeniem późnego baroku, klasycyzmu i jakiś tendencji neogotycyzujących. Reszcie dnia właściwie nie warto poświęcać miejsca gdyż spędziliśmy go przesiadając się pomiędzy kolejnymi autobusami by w końcu o dziewiątej wieczorem wylądować w San Ignazio. Bez trudu odnaleźliśmy hostel, którego cena nie zwalała z nóg a który stanowił niewielki budyneczek położony w ogrodzie, obok domu właściciela posesji. Niestety warunki były adekwatne do ceny. W oknie pokoju nie było tym razem żaluzji. Szyb jednak też nie. Pomysłowy właściciel doszedł zapewne do wniosku, że drewniane okiennice w zupełności wystarczą. Zaczynam żywić głębokie przekonanie, że „zimny chów” to pomysł rodem z Argentyny. Biorąc pod uwagę, ze w nocy temperatura spada w okolice zera, w autokarach traktują pasażerów na Maksa ustawioną Klimą a w domach ludek nie znający śniegu beztrosko rezygnuje z szyb i ogrzewania to marznę na potęgę i pierwszym zakupem jakiego dokonałam były rękawiczki. Śmiech pusty mnie ogarnia, jak sobie przypomnę, że gdy przed wyjazdem we Wrocławiu jeszcze, kupowałam dżinsy to tłumaczyłam uparcie pani sprzedawczyni, że nie chcę takich z grubego materiału bo jadę prawie w subtropiki i nie zamierzam się w nich gotować. Chyba nie uważałam zbytnio na lekcjach geografii skoro dżungla kojarzyła mi się z upałami. Tu nie ma upałów. Co najwyżej w południe, w pełnym słońcu panuje przyjemne ciepełko. Przez cztery godziny, nie dłużej. Ale na drzewach pomarańcze rosną jak oszalałe! Dlaczego u nas cholera nie rosną?! Gałczyński by powiedział, że to przez warunki geopolityczne

Brak szyby w oknie to był pikuś jednak w porównaniu z łazienką. Jakoś tak idiotycznie marzył mi się gorący prysznic. Prysznic był. Z prysznica, przez nie dające się odkręcić sitko, ciurkały niczym letnia mżawka drobniutkie kropelki wody. Ciepłe skąd inąd przy samym ustrojstwie, gdy docierały do ciała stojącego pod prysznicem delikwenta osiągały już temperaturę otoczenia. Szczękając zębami dokonałam ablucji zastanawiając się czym sobie zasłużyłam na taką kosmiczną drwinę z moich ciągot do ciepła. Na szczęście na wyposażeniu domku był czajnik i kuchenka gazowa. Zainteresowanych informuję, że jestem w stanie umyć włosy litrem gorącej wody. Tomek też. Gdy w końcu wylądowałam w łóżku, ubrana w dres i skarpetki i opatulona trzema kocami i kołdrą zasnęłam jak niemowlę, nie zastanawiając się nawet czy nie stanę się ofiarą konsumpcji podjętej przez mieszkańców owych koców.

Rano okazało się, że robactwo musiało wyzdychać w takich ekstremalnych warunkach bo obudziłam się niepogryziona, a zaznaczam że należę do tych, których atakuje wszystko co pełza i lata. Naprędce zwlekliśmy swoje szacowne zwłoki z łóżek i pognaliśmy oglądać misje jezuickie. Jezuici w Argentynie pojawili się już w szesnastym wieku i przez dwieście lat, dopóki ich stąd nie wygnano w 1777 roku nawracali rdzennych mieszkańców organizując mnóstwo, rozsianych po całym kraju misji. Dziś są to w większości ruiny a najlepiej z nich zachowane, zlokalizowane właśnie w San Ignazio wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Areał jaki zajmowały istotnie robił wrażenie. Niestety dewastacja, poczyniona przez człowieka i dżunglę zamieniła wspaniałe niegdyś założenie w kupę gruzu. Pozostałe resztki ścian są dziś poddawane restauracji a najciekawszymi ich elementami są szczątki portali. Odwołujące się do europejskich wzorców ale wykonywane przez miejscowych Indian, operujących odrębnym zupełnie zmysłem estetycznym i poczuciem formy, stanowią zupełnie niezwykłą mieszankę elementów włoskiej i hiszpańskiej architektury oraz motywów lokalnych. Niby kompletne zdegenerowanie a jednak mają w sobie te relikty siłę majestatu, którym oddziaływały niegdyś zapewne na tubylców a dziś na turystów. Do drugiej z pozostałych misji podjechać musieliśmy autobusem 16 km. Żeby ją odnaleźć, zagubioną w dżungli musieliśmy wysłuchać szeregu sprzecznych informacji podawanych przez średnio zorientowanych w posiadanych atrakcjach turystycznych autochtonów. Ale udało się. Tyle że obiekt był w trakcie prac konserwatorskich i niewiele można było obejrzeć. Na dobrą sprawę niewiele do oglądania było. Najciekawszy okazał się leżący obok cmentarz, zlokalizowany na terenie niegdysiejszego cmentarza jezuickiego a używany przez mieszkańców leżącej nieopodal miejscowości Sta Ana aż do lat pięćdziesiątych XX wieku. Najbardziej niesamowite wrażenie robiły mauzolea rodzinne, pootwierane, z leżącymi wewnątrz na specjalnie zaprojektowanych półeczkach trumny. Szczątki zmarłych zostały zapewne przez rodziny zabrane ale trumny pozostały. Dość diabolicznie to wyglądało. Popstrykałam trochę zdjęć, głównie z myślą o Czarnej gustującej w truposzach i w końcu wróciliśmy do naszej miejscowości. Ponieważ było jeszcze jasno usadowiliśmy się na werandzie naszego domku bo na dworze było cieplej niż w jego ceglanych, przeżartych wilgocią murach. Ja zajęłam się uzupełnianiem relacji a Tomek jako rasowy ogrodnik zajął się penetrowaniem ogrodu. Który dla właściciela nie był zapewne niczym specjalnym ale dla nas, przywykłych do polskich chwastów stanowił nie lada atrakcję. Bo niby taki tam przydomowy ogródek, ale pełen roślin, których nazw w większości nigdy zapewne nie poznamy. Tomek stwierdził, że musi popstrykać zdjęcia bo nikt mu nie uwierzy, że deptał po spadających z drzew mandarynkach. Jutro wcześnie rano zabieramy graty i pędzimy nad wodospady Iguacu. Ciekawe czy tam będzie cieplej…

 

14-15.07.2009

 

Bladym świtem pożegnaliśmy San Ignazio kierując się w stronę Iguazu. Nie obyło się bez porannego elementu zaskoczenia w postaci sześciu namiotów które przybyły przed naszym domkiem w ciągu nocy. Ilość poniewierających się butelek wina na tarasie sugerowały że albo w Argentyńczykach drzemie polska ułańska fantazja albo i ich zmogła nieco arktyczna nocna temperatura. Po kilku godzinach podróży znaleźliśmy się jednak w miejscu gdzie po raz pierwszy chyba mrozy nam nie groziły. Wodospady Iguazu leżące na granicy z Brazylią oferują przybyszom nie tylko piękne widoki ale również upragnione przeze mnie ciepło. Należy odnotować, że po raz pierwszy z dziką rozkoszą paradowałam sobie w krótkim rękawku i nie marzłam. Park Narodowy Iguazu to hektary zagospodarowanej dżungli położonej przy niezwykle widowiskowych wodospadach. Rozlewająca się szeroko rzeka spada z olbrzymiej wysokości dochodzącej do 80 metrów stwarzając jeden z najbardziej imponujących widoków jakie zdarzyło mi się w życiu zobaczyć. Milionom ton wody z impetem spadającej w dół Garganto del Diablo towarzyszą wzbijającej się piany, którą wiatr rozbryzguje na każdą stronę. Kotłujący się żywioł sprawia wrażenie tak absolutnie niesamowite, ze właściwie trudno mi znaleźć pasujące słowa, które oddały by sprawiedliwość temu genialnemu widowisku. Dotarcie do miejsca zwanego Gardzielą Diabła daje okazję do przyjrzenia się z bliska jednemu z wodospadów ale dopiero kolejne, przygotowane dla turystów trasy, umożliwiają ogarniecie wzrokiem ciągnących się aż po horyzont uskoków. Kłębiące się masy wody nigdy chyba nie zginą z mojej pamięci. Spacer po dżungli obfitującej w różne punkty widokowe na Cataractas zabrał nam kilka godzin. Zdecydowanie wyższa niż dotychczas temperatura okazała się błogosławieństwem bo nasze kurtki przeciwdeszczowe zostały wraz z bagażami w przechowalni na dworcu autobusowym. Jak sama nazwa wskazuje kurtki przeciwdeszczowe mają chronić delikwenta przed deszczem a nie wirującymi w powietrzu kroplami rozbryzgującej się wody. Jakoś nie wzięliśmy pod uwagę, że oglądając z bliska wodospad można być zmoczonym do suchej nitki. To zapewne brak wyobraźni ale również pokłosie karkonoskich doświadczeń z wodospadami. Jak się dotychczas oglądało jako wodospady byle siurki w stylu Szklarki czy Kamieńczyka to trudno być przygotowanym na coś takiego. Na szczęście ubrania wyschły na nas w tempie ekspresowym.

Dzień dobroci dla osób trzecich jak się okazało jeszcze się nie skończył bo w nocnym autobusie do Corrientes, którym bujaliśmy się dziewięć godzin kierowca nie włączył Klimy. Może zapomniał ale nie zamierzałam mu na to zwracać uwagi. Aczkolwiek gdy o północy puścił z radia jakieś chrapliwe zgrzyty, których nawet przy najlepszych chęciach nie dałoby się nazwać muzyką to interweniowałam niemal natychmiast. Swoim niedoskonałym hiszpańskim grzecznie zwróciłam uwagę obsłudze autobusu, że jest północ i o tej godzinie normalni ludzie śpią. Brzmiało to pewnie strasznie topornie ale poskutkowało a w nagrodę usłyszałam Gracias od jakiegoś równie wkurzonego jak ja pasażera. Ach wy Argentyńscy machos! Żeby to słaba kobieta z innego kontynentu, mową wasza niemal nie władająca, musiała walczyć o wasze prawa!!! Patrząc na to z innej strony – baba łazi i się awanturuje a pan i władca siedzi i czeka na efekty. Nie wysila się bo jeszcze się spoci

Do Corrientes dotarliśmy jeszcze wśród panujących egipskich ciemności. Dystans od Iguazu natychmiast wyczuliśmy bo pierwszą rzeczą po jaką sięgnęłam wychodząc z autobusu były rękawiczki. Zostawiliśmy znów bagaże na dworcu i ruszyliśmy do leżącej w odległości 60 km. miejscowości Itati, opisywanej w przewodniku jako miejsce szczególnego kultu Matki Boskiej, ku której czci ufundowano kościół o kopule konkurującej z tą Michała Anioła w Bazylice Watykańskiej. Przybyliśmy na miejsce odpowiednio wcześnie by nie pochłonął nas tłum kłębiących się turystów, pielgrzymów i tych co usiłują wcisnąć, wszelkim ofiarom nagłego zaniku zmysłu estetycznego, różnego rodzaju dewocyjny chłam jaki tylko zdołali wyprodukować. Obrazki, figurki, breloczki, bidony na święconą wodę – szmelc jak wszędzie. I jak wszędzie są tacy dla których te badziewia stanowią swoistą wartość. Widzieliśmy już wcześniej jadąc dwa dni wcześniej do San Ignazio kobietę, która wsiadła do autobusu tuż przy Itati taszcząc ze sobą półmetrową figurkę Matki Boskiej. Troskliwie owiniętej w kocyk. Pani z ukontentowaniem spoglądała na swój nabytek, co jakiś czas poprawiając kocyk i głaszcząc gipsowe obrzydlistwo po wypacykowanej nachalnie jaskrawymi farbami buźce. Mała dziewczynka z ukochaną lalką – pierwsze skojarzenie jakie mi się nasunęło. A potem pomyślałam, ze nie mam prawa zasadniczo komentować czegoś, czego być może wychowana w bardzo już zeświecczonym europejskim klimacie nie rozumiem. Prostej, naiwnej pobożności wymykającej się zracjonalizowanemu oglądowi świata. Niesamowity jest klimat tego nieustającego festynu handlu i pobożności jaki się wokół owej osławionej bazyliki kręci. Z głównego placu podziwiać można stary kościół, zbudowany na przełomie XIX i XX w. , dziś przerobiony na halę z dewocjonaliami oraz wystawiony w 1965 r. obok niego nowy, znacznie bardziej wypasiony. Na standardy europejskie nie jest on jakiś wybitnie wielki ale tutaj istotnie musi swoimi wymiarami robić wrażenie, szczególnie że jego kopuła widoczna jest już z bardzo daleka. Sama budowla to centralizująca bryła, będąca efektem przenikania się dwóch planów – oktogonu i krzyża greckiego. Ramię mieszczące prezbiterium wyposażono dodatkowo w obejście umożliwiające pielgrzymom dotarcie do figury Nuestra Seniora de Itati bez przeszkadzania w nabożeństwie. Nie powiem aby zachwycał. Muszę przyznać, że znacznie większe wrażenie od samej budowli i figury robi tłum wiernych, którzy przybywają tu z odległych stron i koczują w prymitywnych warunkach, głównie pod namiotami, z całymi rodzinami w oczekiwaniu na doznanie łaski obcowania ze świętością. Nędza i wiara, a na tym wszystkim zbudowany cały przemysł, organizujący tamtejsze życie. Grille, ubrania, zabawki, loterie a z drugiej strony nieustające nabożeństwo pod gołym niebem z puszczanymi przez głośniki pieśniami religijnymi, recytowanymi litaniami, deklamowanymi modlitwami. I atakujące zewsząd gipsowe kopie Madonny do których wg życzenia dokupić sobie można komplet świętych szatek, jakby ktoś chciał mieć „full serwis”. Po godzinie uznałam , że moja odporność na kicz się skończyła i zaraz rzygnę więc wynieśliśmy się stamtąd pierwszym autobusem. Muszę przyznać, że z punktu socjologicznego było to niezwykłe doświadczenie. A przecież nie wybraliśmy się w tą podróż jedynie po to by paść oczy wspaniałymi zabytkami ale również poznać nieco mieszkających tu ludzi i te, tak odmienne momentami od naszych, realia. Tuż po dwunastej byliśmy z powrotem w Corrientes, które szybko uznaliśmy za najmniej gościnne miasto. Wszystko co ciekawe zostało bowiem zamknięte. Tym razem nie z powodu świńskiej grypy – chyba za daleko od spanikowanego Buenos Aires. Po prostu siesta. Od 12 do 16. Biorąc pod uwagę, że o 18 mamy autobus do Salty to nie uda nam się zobaczyć kompletnie nic poza pustymi ulicami. Kościoły są zamknięte chyba w ogóle, poza krótkimi przerwami, rano i wieczorem na czas mszy. Wrrr! Zasiedliśmy wiec w kafejce internetowej – ja żeby zrelacjonować nasze dotychczasowe przeżycia, Tomek by poodpowiadać znajomym na maile. Trochę luzu też się przyda bo przed nami kolejna noc w autobusie i dystans ok. 800 km do pokonania. Opuszczamy północny-wschód i przenosimy się w stronę północnego-zachodu. Powtórzę po raz kolejny tak istotne dla mnie pytanie – czy tam może będzie ciepło?!

16.07.2009

 

Wyjście na papierosa podczas dłuższego postoju, jakieś 50 km przed Saltą w okrutnej porannej ciemnicy rozwiało moje złudzenia co do tego czy będzie ciepło. Biorąc pod uwagę fakt, że całą noc spędziliśmy w lodowatym autobusie (klimę to kurna mają a ogrzewania chyba nie!) zaczęłam rozważać pomysł zakupu w najbliższym napotkanym sklepie dodatkowego swetra bo te zaledwie dwa, w które się na noc wbiłam (o polarze nie wspominając) okazały się niewystarczające. Jednak w ciągu dnia zmieniłam zdanie bo wyjrzało słońce i zrobiło się niemal upalnie. Dzień poświęciliśmy na zwiedzanie dwóch miast oddalonych od siebie o jakieś 200 km. – Salty i San Salvador de Jujuy. Stosunkowo długą porę siesty kiedy Argentyńczycy zamykają niemal wszystko (jak ma się siesta do zimowej pory tego nie rozumiem) wykorzystaliśmy na przemieszczenie się z jednej miejscowości do drugiej. Zważywszy, że zaskakujący tryb pracy zakłada otwieranie muzeów już o siódmej rano a zamykanie ich o dziewiątej wieczorem udało nam się wykonać zestaw maksimum. Oba miasta swoje najważniejsze zabytki skupiają w tzw. Centrum z czego w Salcie jest to malowniczy, zadrzewiony plac, w Jujuy zaś kilka krzyżujących się hałaśliwych ulic. Własciwie trudno o większy kontrast niż ten jaki istnieje miedzy obiema tymi miejscowościami. Salta, o długich tradycjach, jest miastem gdzie na palcach jednej ręki policzyć można budynki przekraczające trzy kondygnacje. Większość stanowią domy epoki kolonialnej albo nowsze, gabarytami i stylem nawiązujące do poprzednich. Pomimo mnóstwa turystów wydaje się być miastem bardzo spokojnym i zrelaksowanym. Jujuy tętni życiem, pośpiech, hałas i nowoczesność, ocierająca się często o tani blichtr, jest na porządku dziennym. Mimo tak odmiennych twarzy obu miast ogladaliśmy w nich podobne zabytki. Zestaw classic to katedra, kościół św. Franciszka, Muzeum Historyczne i Muzeum Archeologiczne. Salta dorzuciła na okrasę konwent San Bernardo a Jujuy Muzeum klasztoru św. Franciszka. Z Muzeów największe wrażenie robi archeologiczne w Salcie, które na dobrą sprawę prezentuje zbiory powstałe dzięki jednej ekspedycji z 1999. Najgłośniejszym „eksponatem” wystawy jest ciało zmumifikowanej inkaskiej dziewczynki odnalezione wówczas przez archeologów wysoko w Andach. Wystawienie jej na widok publiczny było postrzegane jako decyzja niezwykle kontrowersyjna, aczkolwiek tłum walący do muzeum nie wskazywał, by ją bojkotowano. Nie da się ukryć, że stanięcie twarzą w twarz z tym obliczem, zastygłym w jakimś przedziwnym paroksyzmie bólu, strachu czy po prostu narkotycznego snu robi kolosalne wrażenie. Czasami daleka jestem od przekonania, że żyję w zhumanizowanym świecie ale gdy pomyślę o tamtej cywilizacji to chyba jednak nie mam powodów do narzekań. Kościoły obu miast mimo odmiennych fasad w środku zasadniczo posiadają podobnie aranżowaną przestrzeń. Całość na planie prostokąta z nawą główną, niekiedy z nawami bocznymi, a czasami kaplicami, zawsze o sklepieniu kolebkowym z lunetami, kopułą na skrzyżowaniu naw i dwuprzęsłowym prezbiterium, prosto zamkniętym. Wnętrze identycznie artykułowane monumentalnym belkowaniem wspartym na kolumnach lub piastrach, o fryzie wypełnionym gęstą dekoracją stiukową operującą wyrafinowanymi, linearnymi, niemal wysuszonymi formami. Odmiennie kształtowało się jedynie sklepienie katedry w Jujuy, na moje oko pozorne, trochę w formie sugerujące zwierciadlane. Niestety organizacja bryły praktycznie rezygnuje z jasnego oświetlenia, Niewielka ilość światła wpadająca do środka czyni wnętrza mrocznymi, tajemniczymi ale i nieco niedostępnymi ze względu na możliwości technicznych aparatów fotograficznych. Ołtarze stanowiące wyposażenie kościołów często reprezentują całkiem niezły poziom rzeźbiarski i wyglądają na XVIII wieczne jednak umieszczone w nich figury w najlepszym wypadku siegają XIX w. i najczęściej są ckliwie „słodkopierdzące”. Szczególną odmiennością, rzucającą się w oczy człowiekowi przywykłemu do sztuki Zach. Europy jest odziedziczona po Hiszpanach tendencja wzmacniania realizmu rzeźb poprzez wyposażania ich w ubrania i prawdziwe włosy. W muzeum historycznym w Jujuy odnalazłam niezwykłą Matkę Boską Bolesną – ubraną w czarny wdowi strój typowy dla XVIII w. Hiszpanii, siedzącą na krześle, z rękami złożonymi na kolanach, mnącą w geście rozpaczy trzymaną w dłoni koronkową chusteczkę. Identyfikacje umożliwiało tylko metalowe serce przebite strzałą umieszczone na piersi owej figury. W ikonografii europejskiej rzecz niespotykana, poza może płw. Iberyjskim. Tu można by rzec, nic nadzwyczajnego.

Zmęczeni dwoma nocami pod rząd spędzanymi w autobusach zarządziliśmy nocleg w Jujuy. Niedaleko dworca znaleźliśmy niewielki hostel, którego największym atutem była ciepła woda. Niemal utopiłam się pod prysznicem piszcząc z zachwytu. To najlepiej wskazuje że człowiekowi wiele do szczęścia nie potrzeba. Wystarczy ze się trzy dni nie może umyć to potem byle łazienka z gorącą wodą a on już uważa że dostał się do raju. Taki efekt przy takim skromnym budżecie Chyba pójdę wykąpać się raz jeszcze – na zapas…

17.07.2009

 

Trzeba było wykąpać się raz jeszcze wieczorem co by zażyć nieco hedonizmu bo gdy rano kurcgalopkiem pokonałam 2 metry do łazienki to okazało się, że z kranu leci tylko zimna woda. Zagryzłam zęby i dokonałam pseudoablucji. Notabene gdy Tomek pół godziny później poczłapał się umyć, okazało się, że woda gorąca leci bez żadnych ograniczeń. Biednemu wiatr w oczy, cholera! Opuściwszy nasz hostel pognaliśmy chyżo na dworzec autobusowy by złapać autobus do Purmamarci. Dystans do dworca, co już chyba nikogo nie dziwi, pokonywaliśmy owiewani arktycznym chłodem. Epoka lodowcowa się kłania, wyginiemy w tej Argentynie niczym pieprzone dinozaury. Na szczęście około 11.00, gdy dotarliśmy już na miejsce, pogoda przypomniała sobie że strefa subtropikalna jednak do czegoś zobowiązuje i słoneczko przygrzało znienacka aż miło. I tak świeciło aż do zachodu a my rozkoszowaliśmy się pierwszym prawdziwym upałem. Nie tylko zresztą nim – przede wszystkim naszą uwagę przykuwały absolutnie nieziemskie krajobrazy. Podążając na północ przemierzaliśmy wspaniały wąwóz, od setek lat stanowiący najważniejszy korytarz komunikacyjny między Boliwią a Argentyną. Wijący się wśród wysokich wzgórz, mieniących się dziesiątkami kolorów, stanowi największą atrakcję tej części Andów a nawet został wpisany na listę UNESCO. Istotnie, nie bez przyczyny. Purmamarca urzekła nas tzw. Wzgórzem Siedmiu Kolorów wznoszącym się ponad miasteczkiem. Nazwa wydała nam się o tyle nie adekwatna, ze siedem kolorów dostrzec mógłby człowiek jedynie upośledzony. Wg nas zbocza wzgórza pulsowały setką odcieni żółci, czerwieni, brązu i zieleni. Niesamowity spektakl barw. Samo miasteczko znane jest przede wszystkim ze skromnego kościółka, którego wyjątkowość wynika z materiału, z jakiego powstał, Cały kościół, podobnie jak okoliczne domy zbudowano z gliny. Jedynie podmurówka wykonana została z kamienia. Szczególne było również wyposażenie kościoła ponieważ zarówno ołtarz jak i ambonę i lektorium wykonano z kaktusa. Jego drewno jest jednym z niewielu materiałów jakie oferuje człowiekowi w tym rejonie natura. Okoliczne góry porastają bowiem jedynie kaktusy i kępki wyschniętej, szarej trawy. O przydatności tej rośliny dla miejscowej architektury przekonaliśmy się również w kolejnej odwiedzonej miejscowości – Tilcarze. Pojechaliśmy tam ze względu na Pucarę – prekolumbijska twierdzę, częściowo zrekonstruowaną przez archeologów. O ile ściany domów wykonane były tym razem z kamienia, o tyle stropy wspierały się na kaktusowych belkach. Same stropy wykonano z czegoś co do złudzenia przypominało bambus – choć skąd go wzięto to nie mam pojęcia bo w okolicy żadnych rosnących bambusów nie zarejestrowaliśmy. Od zewnątrz konstrukcja dachowa szczelnie obłożona była gliną, tworzącą skorupę stawiającą opór zarówno wiatru jak i tym nielicznym deszczom, którym zdarza się tu zabłądzić. Sama twierdza zlokalizowana na wznoszącym się nad miejscowością wzgórzu dawała dzięki rekonstrukcji poszczególnych obiektów ogólne pojecie o kulturze która tu niegdyś bujnie się rozwijała. Wyobrażenia owe skonkretyzować można było odwiedzając lokalne muzeum archeologiczne prezentujące obiekty z rejonu Peru, Chile, Boliwii i oczywiście Argentyny. Oczywiście nie obyło się bez zrobienia z siebie nieucywilizowanego debila. Można by rzecz, że potrafię wykorzystać każdą sprzyjającą okazję. Gdy przyszło bowiem do odjazdu, na tempo kupowaliśmy bilety, odbieraliśmy bagaże z przechowalni i wsadzaliśmy je do luku bagażowego w autokarze. Oczywiście wszystko to w pośpiechu, gdy reszta pasażerów już dawno wsiadła. No i po wsadzeniu plecaków do bagażnika chcę wejść do środka a tu mi kierowca drzwi przed nosem zamyka. Oczami wyobraźni dostrzegłam już jak autobus z naszym ekwipunkiem znika w tumanach kurzu a my stoimy jak sieroty, bo kierowca nie zauważył, ze mu dwóch pasażerów nie wlazło do środka. Puściłam więc gibko pięść w ruch i załomotałam do drzwi. Budząc tym samym zdziwienie wielkie u kierowcy, który bynajmniej nie planował zwiewać z naszymi gratami a jedynie sam opuszczał autobus własnymi drzwiami w celach bliżej nieokreślonych a żeby mu się ewentualni delikwenci, chcący jechać na gapę, nie wepchali chyłkiem do wnętrza, zamknął na czas absencji drzwi wejściowe. Musiałam swoim zachowaniem wzbudzić niejaką konsternację nie tylko u niego ale i u reszty pasażerów bo jedna pani całą drogę do Humahuaci patrzyła na mnie jak na osobę specjalnej troski. Zasadniczo nie mogę mieć o to do niej pretensji. Trzecia z odwiedzonych dziś miejscowości, w której zresztą zatrzymaliśmy się na nocleg mniej jest odwiedzana przez turystów, z tej to zapewne przyczyny, ze najciekawszy jej zabytek leży 11 km od centrum i nie dojeżdża tam żaden autobus. Z racji późnej godziny zainwestowaliśmy w taksówkę. Wydawało się to dość oczywistym posunięciem ale z perspektywy czasu dziwię się, ze kierowca nie posłał nas do diabła. Droga bowiem która musiał jechać nie dość, że prowadziła w wysoko w góry to w dodatku była nieutwardzona, kamienista, wąska i kręta. Za to malownicza było przeogromnie. Po pół godziny jazdy (zaznaczam – odległość 11 km!) dotarliśmy do Coctaci – olbrzymiego zespołu ruin z okresu przedinkaskiego jeszcze, który obejmuje dziesiątki hektarów powierzchni. Aczkolwiek nieprzebadany jeszcze archeologicznie i nie poddany żadnej rekonstrukcji, kompleks ten robi kolosalne wrażenie. Osobiście podobał mi się bardziej niż „ucywilizowana” pod turystów Pucara w Tilcarze. Zwały kamieni, gdzie niegdzie ułożeniem sugerujące jeszcze pozostałości murów i ścian, w innych miejscach tworzące złudzenie krajobrazu po trzęsieniu ziemi, to jedyny ślad po życiu jakie setki lat temu tętniło na tym obszarze. Budziły z jednej strony podziw dla umiejętności budowlanych ówczesnych architektów, z drugiej jednak strony kierowały myśli ku nieuniknionej przemijalności świata. „Ślady na piasku i kręgi na wodzie” – oto co po nas zostanie. Dobrze jeśli aż tyle… Po nas z pewnością przyjdą następni, którzy na gruzach naszej wielkości zbudują swoje życie. Tak jak w przypadku tych resztek twierdzy indiańskiej, której fragmenty wykorzystali miejscowi Ludkowie, konstruując na nich skromne chaty i próbując wydrzeć kamienistej, nieurodzajnej ziemi jakiekolwiek plony. Twardzi ludzie o wielkiej determinacji. Na zakończenie dnia postanowiliśmy zjeść pierwszy od kilku dni obiad i w tym celu ruszyliśmy na poszukiwanie jakiejś pizzeri. Zanim ją znaleźliśmy mieliśmy okazję obejrzeć miejscową procesję, która niosła do kościoła figurę ukrzyżowanego Chrystusa w towarzystwie kapeli złożonej z młodych ludzi grających skocznie na bębnach i dojo i strzelających petardami. Co kraj to obyczaj. Dotyczyło to również pizzy która jako wegetariańska za skład miała marchewkę i groszek. Podobno standardowo miała mieć jeszcze szpinak ale, chwalić Pana, skończył się! Nażarci potoczyliśmy się do hotelu z głębokim postanowieniem wyspania się gdyż jutro czeka nas podróż aż pod Boliwijską granice, do Yavi, gdzie znajduje się interesujący kościół. Mam kaprys go obejrzeć a Tomek jako prawdziwy błędny rycerz gotów jest mi towarzyszyć. Zresztą co ma biedak czynić, skoro ma za żonę walniętą historyczkę sztuczną, która się nie popuści żadnemu kościołowi a zwłaszcza takiemu co to ma w oknach szyby z alabastru!!! Sama podróż w tamtą stronę to nie problem ale potem musimy wrócić aż pod Saltę co oznacza noc w autobusie. Jak ja się cieszę!!!

 

18 – 19.07.2009

I pojechaliśmy. Dwieście kilometrów w jedną stronę. Pod Boliwijską granicę. Gdzie jałowe pustkowie, pustynne, pyliste i wietrzne ma do zaoferowania człowiekowi tylko walkę o przetrwanie. Świat jaki tam odnaleźliśmy nadaje nowych znaczeń pojęciu nędzy. Wzgórza z rzadka porośnięte tylko ubogimi trawami, nieurodzajna ziemia unosząca się tumanami kurzu ponad prymitywnymi lepiankami z gliny, kobiety o ogorzałych od niemiłosiernie palącego słońca twarzach, mężczyźni o spracowanych dłoniach, którymi próbują wyszarpać z tej niegościnnej gleby okruch umożliwiający przeżycie. A mimo wszystko ludzie uśmiechają się, z wielką życzliwością podchodząc do siebie i obcych. Jakby to życie dziwnym trafem nie napiętnowało ich obojętnością i marazmem beznadziei. Jak sobie pomyślę o tych naszych polskich pseudorolnikach, którym się nic nie opłaca to plugawe przekleństwa same się cisną na język. I gdy tak patrzy się na tą suchą, wynędzniałą krainę ich oczyma to nagle dostrzec można w niej jakieś dzikie, pierwotne piękno. Nie takie przypochlebiające się turystom, tryskające kolorami z kiczowatych pocztówek ale takie, które hartuje człowieka, które pierze bezlitośnie po pysku i każe zadawać sobie wszystkie najbardziej ważkie pytania. I nie było istotne to, że te dwieście kilometrów przejechaliśmy właściwie na darmo bo kościół był zamknięty a nawet gdyby był otwarty to na nic by się to zdało bo alabaster wypełniający ramy okien już dawno zastąpiony został siermiężną dyktą. Samo Yavi okazało się niewielkim pueblo, do którego z La Quiaci nie dojeżdża żaden autobus. Żeby się tam się dostać musieliśmy zasięgnąć języka miejscowego ludu, który w końcu wyjaśnił nam że do rzeczonej miejscowości jeżdżą tylko prywatni kierowcy, chałturząc na boku. Istotnie, nie minęła chwila jak nas taki jeden zaczepił proponując kurs do Yavi. Jazda była nie lada przeżyciem bo jak się okazało nie obowiązują tam chyba żadne przepisy co do ilości pasażerów w aucie i sposobu jazdy. W bagażniku combiaka siedział sobie na krzesełku jakiś dziadek, uparcie odmawiając zajęcia lepszego miejsca, które gotowi byliśmy mu z Tomkiem odstąpić. Nie wiem czy nie pozwalała mu na to duma czy nasz hiszpański był zbyt kulawy i staruszek nie pojął czego od niego chcemy, dość że przekiwał się na rybackim krzesełku piętnaście kilometrów dziurawą drogą po której kierowca pędził z fantazją szwoleżera – wybierając sobie wedle uznania aktualnie odpowiadający mu pas. Zasadniczo trzymał się lewego. Również na zakrętach. Z powrotem zabrał nas inny mężczyzna i dopiero po dotarciu do la Quiaci okazało się, że nie był to wlaściciel „prywatnego busa” ale zwykły kierowca, który uznał, że trzeba pomóc gościom i sam zatrzymał się z propozycją podwiezienia nas. Zorientowaliśmy się dopiero wysiadając, gdy pan odmówił przyjęcia ustawowych 10 peso za kurs, stwierdzając, że nie zabrał nas dla zarobku. Można wiec powiedzieć, że mamy na swoim kącie również argentyńskiego stopa, aczkolwiek nie wiem czy liczy się to w sytuacji gdy stop sam nas złapał. O czwartej po południu siedzieliśmy już w autokarze i wracaliśmy do Jujuy. Mimo, że nie zobaczyliśmy tego co zamierzaliśmy, nie żałowaliśmy decyzji o tej podróży. Jak już wcześniej zauważyłam, w tej wędrówce ważne są nie tylko zabytki. Ten świat na przekór swojej nieatrakcyjności zauroczył nas. Ci ludzie, którzy być może odkryli tajemnicę cieszenia się z rzeczy drobnych, cierpliwie wydzierający tej bezlitośnie twardej krainie skrawek miejsca dla siebie. Wzgórza o fakturze kojarzącej się z przeoraniem ich jakimś kolosalnym grzebieniem. Lamy majestatycznie przemierzające ugory. Lepione z gliny chałupki, przykucnięte wzdłuż pylistych dróg. Konie wypasane przez małych muchacho, pijące wodę z wątłych strumieni. Beczące owce gonione gdzieś w dal przez energiczną babiczkę, w której żyłach płynie zapewne jeszcze jakaś kropla inkaskiej krwi. Niesamowity świat. Cieszę się, ze na chwilę mogliśmy w nim zagościć.

Droga powrotna uświadomiła nam również inne oblicze tej rzeczywistości. Autobus bowiem był dwukrotnie sprawdzany przez żandarmerię, w tym raz z tzw. osobistą kontrolą bagażów. Jak się domyśliliśmy wiązało się to z niebagatelnymi problemami jakie Argentyńczycy mają z przemytem narkotyków z Boliwii. My akurat moglibyśmy przemycić cały plecak tego świństwa bo uprzejmość względem obcokrajowców spowodowała, że słysząc z jak odległych stron pochodzimy nawet nie kazali nam otwierać bagażów. Zresztą kto wie, może po prostu uznali, że wariaci pchający się w taką dzicz żeby sobie coś tam pozwiedzać na pewno są zbyt porąbani by brać udział w zorganizowanym przerzucie narkotyków. Do Jujuy dotarliśmy koło dziewiątej wieczorem i czując się niemal jak u siebie, podreptaliśmy radośnie do znanego nam już hotelu. KU naszemu zaskoczeniu okazał się on pełen gości ale miejsce się dla nas znalazło, choć może mniej fortunne bo sąsiad zza ściany przez pół nocy przemeblowywał chyba swój pokój. Tomek oczywiście nic nie słyszał, ja sen miałam z głowy. Za to pewne rzeczy się nie zmieniły – rano znów nie było ciepłej wody. Tym razem nawet Tomek mył się w zimnej – czyli jakaś sprawiedliwość kosmosu istnieje.

Bladym świtem potruchtaliśmy na autobus do Salty. Planowaliśmy dojechać tam jak najwcześniej i złapać połączenie do Cachi, malowniczej miejscowości znanej z kościoła w którym całe wyposażenie wykonane zostało z kaktusa. W Salcie okazało się jednak, że najbliższe połączenie jest dopiero wieczorem. Uznaliśmy, że czas za bardzo nas goni i kichnęliśmy na Cachi. Następnym razem – stwierdziliśmy. Bo w to że następny raz będzie, nie wątpimy ani przez chwile. Złapaliśmy więc autobus do Tucuman i po południu byliśmy już ulokowani w czarownym małym hotelu, w pokoju z XIX-wiecznymi meblami i wyjściem na urocze patio. Środek miasta a ja mam wrażenie ja bym siedziała u babci w ogródku na wsi. Sam Tucuman przypomina nieco Jujuy. Stara, niezłej jakości architektura przemieszana jest z bardziej współczesną. Większość ważnych obiektów historycznych koncentruje się w pobliżu jednego placu, wiec mimo rozległego terenu zajmowanego przez miasto, zwiedzanie nie wymaga pokonywania wielkokilometrowych dystansów. Nie zdążyliśmy jednak zobaczyć wszystkiego ze względu na szybko zapadający zmrok. Dotarliśmy do katedry, dość interesującej choć maniera klasycyzująca raczej nie należy do moich ulubionych. Aranżacja wnętrza zbliżona była do większości poprzednio oglądanych kościołów aczkolwiek tu wyróżniał się ołtarz, wychodzący mocno w przestrzeń transeptu, z dodatkowym ambitem po obu stronach prezbiterium. Drugim kościołem, który udało nam się zobaczyć również w środku był kościół św. Franciszka. Ze wszystkich dotychczas obejrzanych, ten był najbardziej autentyczny, bo zasadniczo ominęły go XIX-wieczne przebudowy i XX-wieczne upiększenia. Co prawda w dużym stopniu polichromie krzyczą rozpaczliwie o renowację, ale chyba właśnie dlatego miał w sobie coś ujmującego. Widać było w nim ten cały czas, który upłynął od chwili jego powstania. Nieco inaczej prezentował się kościół La Merced z figurą Madonny, którą po zwycięskiej bitwie o niepodległość na pocz. XIX w. obwołano generałem armii argentyńskiej. Tytuł ten honorowany jest do dnia dzisiejszego a kościół otrzymuje generalską pensję. Pensja ta nie przekłada się jednak na wygląd kościoła. O ile fasad jest jeszcze interesująca to wnętrze straszy pompatycznymi polichromiami z historią bitwy. Kicz w wydaniu hardcore. Spacer uliczkami centrum urozmaicaliśmy sobie wejściami do poszczególnych muzeów: Casa de la Independencia (gdzie w 1816 podpisano deklarację niepodległości, eksponującą szereg eksponatów z historii miasta i okręgu), Casa Pabillo ( z niewielką wystawą obrazów europejskich i miejscowych, meblami z XVIII i XIX wieku oraz z wazami chińskimi) oraz Muzeum Sztuk Pięknych (prezentującego aktualną twórczość artystów argentyńskich, mocno nakierowana na tematy zaangażowane społecznie i politycznie). Na sam koniec powłóczyliśmy się po kiermaszu lokalnego rękodzieła, usiłując nabyć jakoweś pamiątki dla rodziny i przyjaciół. Gdy dotarliśmy w końcu do hotelu, zaliczyłam zgon i w związku z tym kończę owe rozwlekłe sprawozdanie i śmigam spać.

20-21.07.2009

Kolejny dzień przyniósł kolejne atrakcje. Zapewne istnieją ludzie, którzy będąc na wakacjach wstają koło dziewiątej, jedzą śniadanie przy stole jak cywilizowane istoty, wybierają się potem na jakieś zwiedzanie przerywane piwkiem a już z pewnością godziwym obiadem i wracają do hotelu na kolację, po której oddają się indywidualnym rozrywkom w podgrupach. Na pewno tacy są. Ale chyba nie mamy szans osiągnąć ich poziomu wyluzowania. Nie, my za każdym razem musimy sobie zorganizować kolonię karną. Pobudka, gdy na dworze jeszcze nie widać jednego promienia słońca (to akurat nie jest wielkim wyrzeczeniem bo świt tu zaczyna się o ósmej), sucha bułka kupowana w drodze na autobus, popijana jogurtem albo wodą mineralną, a następnie 14 godzin spędzanych na przemian w podróży i na zwiedzaniu by w końcu po północy zaliczyc rzut na łóżko w stanie totalnego zrypania. Genialny sposób na wakacyjny wypoczynek Ale dzięki temu mogliśmy wczoraj zobaczyć dwa ciekawe miejsca, znacznie oddalone od Tucumanu. Pierwszy autobus dowiózł nas do Tafi del Valle – miejscowości położonej w pięknej dolinie Sierry Aconquiji. Odległość od miasta niby nieznaczna bo 100 km., ale większość trasy przebiega malowniczymi wąskimi górskimi serpentynami. Nasza Droga Stu Zakrętów ze Szklarskiej Poręby do Świeradowa Zdroju to igraszka w porównaniu z tym. Wspinająca się ku górze droga, której zakręty stanowiły nie lada wyzwanie dla naszego autokaru, niemal ocierającego się o barierki i zbocza wzgórza piętrzącego się powyżej, powodowała lekki skurcz żołądka. Zwłaszcza gdy nieopatrznie wzrok kierował się pionowo w dół, w głąb porosłego subtropikalnym lasem wąwozu. Tomek znany z upodobania do szybkiej jazdy stwierdził, że w tych warunkach prędkość 40 km/godz. to ekstremalne przegięcie i on nie chce na to patrzeć. Kierowca zdawał się nic sobie nie robić z popłochu co wrażliwszych na wysokość pasażerów i poginał równo do przodu, czasami tylko gwałtownie hamując, gdy okazywało się że z naprzeciwka leci podobny mu oszołom i nie mają jak się panowie wyminąć. Ponure refleksje Tomka na temat staczających się w pustkę autobusów i moje zachwyty imponującymi krajobrazami, rozpościerającymi się za szybą, zakończył zjazd w dół do doliny, ze wspaniałym zalewem i parkiem menhirów, który zamierzaliśmy odwiedzić. Budowa tamy i zbiornika wodnego jeszcze w XX wieku spowodowała zatopienie obszernych powierzchni doliny. Zapobiegliwi Argentyńczycy zebrali wszystkie menhiry rozsiane w okolicy, którym groziło unicestwienie, w jedno miejsce i nieopodal Tafi del Valle, w miejscowości El Mollar i stworzyli park w którym można oglądać owe osobliwości. Przewodnik wielce się nad nimi rozpływał w ochach i achach wiec decyzja była krótka – jedziemy. W Tafi del Valle okazało się jednak, że jedyny autobus do Quilmes, drugiej z planowanych na ten dzień miejscowości, odchodzi o 14.10 co dawało nam zaledwie 70 min. na dotarcie do oddalonej o 12 km El Mollar, obejrzenie menhirów i powrót. Uznaliśmy, ze bez taksówki się nie obejdzie i szybko zlokalizowaliśmy nonszalancko opartego o zdezelowana karoserię swego wozu kierowcę, który wg naszych podboliwijskich doświadczeń musiał być samozwańczym taksówkarzem. Instynkt nas nie zawiódł, facet okazał się bardzo miły, dowiózł nas na miejsce i z powrotem, po drodze zatrzymując się na tamie abym mogła sfotografować rozlewisko. Sam park menhirów okazał się interesujący raczej ze względu na ideę przyświecająca założeniu, niż zbiory. Gigantów tam nie znaleźliśmy. Raczej mnóstwo kurduplastych skałek, ale niektóre miały wyryte przed wiekami rysunki i dzięki temu mogły stanowić atrakcję, zwłaszcza dla takiego niedoszego archeologa jak ja. Cały kompleks parku też do wielkich nie należał, boisko do gry w piłkę nożną jest większe. Ale w sumie nie żałowaliśmy, ze tu przyjechaliśmy – mity przewodnikowe też czasem trzeba obalić. Kolejna droga autobusem znów pochłonęła dwie godziny przy czym okazało się ze wioska Quilmes to jedna chałupa z pętającym się pod nogami burkiem przy średnio ruchliwej drodze. I drogowskaz – „Ruiny Quilmes 5 km”. Więc poszliśmy jak ta cholerna krajka – droga pylistą, droga polną. Długo się nie naszliśmy bo machając od niechcenia Tomek zatrzymał stopa. Drugiego w argentyńskiej karierze. Zatrzymało się małżeństwo z małym, 10 letnim chłopcem. Chłopiec okazał się kluczowy dla całej znajomości bo w swojej gorliwości młodzieńczej poznał już tajniki obcej mowy, jaką był język angielski co umożliwiło nam bardziej zawiłą konwersację niż „si, no, estupendo, grande, gracias, por favor”. Rodzinka dowiozła nas do ruin, po czym zaproponowała ze zabierze nas z powrotem jeśli godzina czasu na zwiedzanie Pucary nam wystarczy. Wystarczyła. Twierdza z okresu preinkaskiego zrobiła na nas ogromne wrażenie. Indianie wykorzystali zbocze góry, w które wcinała się konstrukcja ich warownego Pueblo, rozciągając się następnie na obszar ok. 30 hektarów u jego podnóża. Mieszkało tu w okresie świetności Pucary ok. 5 tyś ludzi, którzy przetrwali nawet najazd Inków. Niestety nie poradzili sobie z hiszpańską konkwistą która w 1667r. przetransportowała stąd ok. 2 tys osób do Buenos Aires. Podobno by sprzedać ich jako ciekawostki, hen za oceanem, w dalekiej Europie. Włóczyliśmy się po ruinach niegdysiejszej świetności, próbując wyobrazić sobie tamto zycie, tamten czas i ludzi. Trudne, surowe jak tutejsza ziemia, pustynna i jałowa, skąpo obdarzająca swoimi skarbami zarówno autochtonów jak i intruzów. W promieniach zachodzącego słońca twierdza wyglądała jak monumentalne „Memento Mori”. Zwiedzanie zakończyliśmy zakupem drobiazgu dla malca z samochodu, który nas tu dowiózł. Mały tak się ucieszył z prezentu, że mi się rzucił na szyję – jak widać pomimo pierwszych zmarszczek jakie zlokalizowałam na swoim pysku, dzieci jeszcze nie odstraszam. Rodzice zapałali do nas tak intensywna sympatią, że skończyło się na podwiezieniu nas do najbliższej miejscowości, wspólnych zdjęciach, wymianie adresów mailowych i telefonów. Chcieli nas zabrać jeszcze do obserwatorium astronomicznego ale niestety mieliśmy za mało czasu. Ostatecznie poprosili, żebyśmy zadzwonili do nich jak już dojedziemy do Buenos. Sami tam bowiem, jak się okazało mieszkają, a obecnie są na wakacjach – z powodu ogłoszonej pandemii grypy szkoły zamknięto na dwa tygodnie dłużej niż standardowe ferie zimowe wiec rodzinka wykorzystała ten czas na krótki wyjazd krajoznawczy. Obiecaliśmy skontaktować się z nimi i w przyjaznej atmosferze pożegnaliśmy się serdecznie. Przewodnik po Argentynie napisany po angielsku zaraz na początku przytacza dowcip, podobno popularny w tym kraju, który ma charakteryzować osobowość typowego Argentyńczyka. „W jaki sposób Argentyńczyk popełnia samobójstwo – Spada ze swojego ego”. Cóż…, może i tak to wygląda ale jak na razie na podstawie własnych doświadczeń gotowa jestem wepchnąć z powrotem do gardła podobne słowa komuś, kto je w moim towarzystwie nieroztropnie wypluje. Ludzie, których tu spotykamy w żaden sposób nie są zarozumiali czy przesadnie dumni. Nie paradują z napuszonym ego. Ci którzy żyją w większych aglomeracjach właściwie niczym się nie różnią od Europejczyków. Ich świat jest, poprzez unifikujący proces globalizacji, bardzo zbliżony do naszego. Różnicą może jest poziom życia, 17 milionów ludzi egzystuje w Argentynie na poziomie skrajnej nędzy, co przy populacji 40 milionów jest niebagatelną liczbą. Widać to szczególnie po zaniedbanych budynkach, bezpańskich psach, slumsowatych norach, w których koczują ludzie. Ludzie, którzy jeszcze do niedawna pędzili normalne życie a w biedę wpędził ich kryzys lat 90-tych. Taką, chyba najbardziej beznadziejną sytuację, mają ludzie w wielkich miastach, jak Buenos Aires. Dworzec autobusowy Retiro stanowi niejako granicę między dwoma światami. Fasada wychodzi na wielkomiejski plac. Z tyłu w zrujnowanych domach, z kartonów, folii i blachy najbiedniejsi stworzyli swój świat. Przerażający kontrast. Nieco mniej widoczny jest on na prowincji. Ubogie wioski zagubione w pyle podandyjskich płaskowyży, domy lepione z gliny, hacjendy wzdłuż Parany, zbudowane raczej z kamieni i drewna. I ludzie. Tak samo wszędzie spracowani, przemierzający bezdroża swoich prowincji raczej konno niż samochodami, w tradycyjnych poncho a nie kurtkach, kobiety częściej w barwnych choć sfatygowanych spódnicach niż dżinsach. Śniade, ogorzałe od słońca i wiatru twarze, czasem stroskane, częściej uśmiechnięte… Być może ten nieszczęsny dowcip kryje w sobie ziarno prawdy. Może w tych ciężkich warunkach duma jest jedyną rzeczą na jaką stać tych ludzi…

Drogę powrotną pokonywaliśmy nocą, co oszczędziło Tomkowi drastycznych widoków przepaścistych wąwozów. Niestety, początkowe bezchmurne niebo, usiane milionami gwiazd, świecących tak jasno, jakby były rozwieszonymi tuż nad naszymi głowami sznurami choinkowych lampek, zastąpiła gęsta mgła. Kiedy na ową mgłę nałożyło się wyobrażenie wąskiej, krętej drogi w dół, którą przemierzaliśmy w ciemności nocy, jakoś tak mimo woli człowiek zaczynał się zastanawiać czy przypadkiem kierowca nie przeżywa jakiegoś załamania nerwowego, które włączyłoby w nim tryb straceńczej fantazji pt. „No risk, no fun”. Zapach palonej gumy hamulców jakoś nie przyczyniał się do rozluźnienia atmosfery. No ale dojechaliśmy. Koło północy padliśmy na łóżka totalnie zmachani ale szczęśliwi. Trochę psuła ta radość świadomość, że rano trzeba stać przed piątą bo o 5.55 odjeżdża nasz autobus do Cordoby. Godzina absolutnie niegodziwa ale jedyna sensowna bo do Cordoby jedzie się 7 godzin, więc wyjazd o późniejszej porze powodowal by stratę całego dnia na nużącą podróż. Nastawiliśmy budzik w telefonie i zasnęliśmy. No prawie zasnęliśmy. Bo ja w pół śnie kotłowałam się po łóżku aż w końcu z niego spadłam, zrzucając też komórkę. Telefon oczywiście rozpadł się na części. Klnąc straszliwie złożyłam go do kupy, ustawiłam na powrót datę i godzinę i wreszcie zasnęłam. Była pierwsza. Ocknęłam się wyjątkowo wyspana z niepokojącym uczuciem, że powinno być inaczej. Nie bez powodu – na zegarku widniała 6.51. Pominę plugastwo, które wyrwało mi się z ust, dość, że ściany tego hotelu jeszcze nigdy nie słyszały tak kwiecistych sentencji, konstruowanych w ekspresyjnym języku łaciny podwórkowej. Tomek skonstatował fakt zaspania z typowym dla niego spokojem „to przynajmniej możemy pospać dalej”. Długo nie pospaliśmy, o ósmej zwlekliśmy się z łóżka i uznaliśmy że czas szukać innego połączenia do Cordoby. Po drodze na dworzec udało mi się jeszcze spenetrować kościół dominikanów „Nuestra Seniora del Rosario”, który dwa dni temu był zamknięty. Już gotowa byłam uznać, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło ale na dworcu pan w kasie uprzejmie nas poinformował, że żadnych zwrotów czy zamian niewykorzystanych biletów autobusowych się nie uskutecznia. No cóż, mamy za sobą wobec tego najdroższa godzinę snu w życiu zapewne – 200 zł. w plecy. Ale co tam. Siempre adelante! Za chwilę mamy nowe połączenie i następny wpis uczynie już w Cordobie.