Myśl  o Bułgarii towarzyszyła nam od poprzednich wakacji, kiedy to względy finansowe zmusiły nas do zbyt wczesnego odwrotu i nawet sobie nie popatrzeliśmy na nią przez Dunaj. Zdecydowaliśmy więc, że tegoroczny wyjazd to absolutnie i bezwzględnie kraj monastyrów, niezdobytych twierdz i przepięknych gór. Uznaliśmy też, że dwa tygodnie to bardzo niewiele i jedyną szansą na zwiedzenie wszystkiego co nas interesuje jest  własny pojazd, umożliwiający szybkie przemieszczanie się z miejsca na miejsce. I tak właśnie podjęliśmy heroiczną, nieodpowiedzialną i zupełnie wariacką myśl co by  zaangażować w te  wakacje nasz wspaniały smochód marki Skoda Favorit. Lat 13. Stały rezydent wszelkich możliwych warsztatów samochodowych. To tak na marginesie aby nikt nas nie podejrzewał o upadek naszej iście kawalerskiej fantazji.  Wyjechaliśmy 3 czerwca wieczorem za pierwszy cel mając naszą rodzinę pod Krakowem. Zanim przejechalismy 3 km – drogę przebiegł nam czarny kot. A wioske dalej czarny pies. Zastanawialiśmy się co nas zaatakuje  za kolejnym zakrętem. Ja sadząc po zwiększających się gabarytach i  braku zmiany w kolorze obstawiałam zakonnicę. Coż pomyliłam się. Za kolejnym zakrętem droga była pusta. Ale za to na pierwszej stacji benzynowej szlag trafił mocowanie siedzenia kierowcy. Niby bzdet bo śrubkę szybko odnalezliśmy ale sposób montażu był taki, że  sam Adam Słodowy  klątwy plugawe by ciskał siarczyście a co dopiero my, „majsterkowe dziewice”!   Dzień kolejny zaczął się równie atrakcyjnie bo gdy już opuściliśmy gościnne rodzinne progi,  zaraz w Nowym Targu postanowiliśmy zatankować cieczy wszelakich co by być gotowym na najdziksze nawet warunki po drugiej stronie granicy. Jakoś tak uznaliśmy ,że oprócz gazu wypadałoby zaopatrzyć się w benzynę. Opatrzność chyba nad nami czuwała, skoro wpadliśmy na ten wiekopomny pomysł. Albowiem dzieki temu uświadomiliśmy sobie, że nasze nówka-funkiel dorabiane kluczyki (bo stare diabli wzięli) otwierają zamki w samochodzie mocno selektywnie. Drzwi kierowcy – proszę bardzo. Bagażnik – ewentualnie. Wlew paliwa – absolutnie NIE!!! Drzwi pasażera – a po co? Na szczęście udało nam się znaleźć jakiegoś ślusarza, intensywnie zawachlowałam rzęsami i w końcu mając godzinę w plecy i stutonowy kamień u stóp (ten właśnie co nam spadł z serca) mogliśmy  ruszyć w stronę Bułgarii.  Droga przez Słowację, wybrana dla walorów krajoznawczych i swojej niewinietkowej kategorii była piękna i... długa. Ale  rekompensował to Spiski Hrad, który malowniczo królował nad okolicą. Stan dróg makabrycznie obniżył się na Węgrzech i w efekcie po 12 godzinach jazdy udało nam się zaledwie dotrzeć do Oradei. Kemping od strony „audio” zdominowały rytmy rumuńskiego disco, drące się opętańczo żaby i jakieś obląkane psy. Mylił by się jednak ten, który by sądził że nam to w jakikolwiek sposób przeszkadzało. Na komendę „oczka zmruż” regularnie już chrapaliśmy. Kolejny dzień zdominowała jazda przez rumuńskie bezdroża w celu dotarcie do granicy z Bułgarią w Calafacie. Jedynymi atrakcjami były skalny monastyr, usytuowany tuż nad szosą, którego nie omieszkaliśmy zwiedzić i Żelazna Brama – rzekomo malowniczy przełom Dunaju, wg nas nieco przereklamowany. Żeby nam się nie nudziło,Tomek  odkrył w sobie rajdowego ducha tuz przed jakąś niepozorną zupełnie wiochą i skończyło się na trzepotliwych spojrzeniach i słodkich uśmiechach bo panowie policjanci chcieli się wybitnie wykazać skuteczną prewencją. Skończyło się na 10 Euro, oczywiście bez pokwitowania :-) Do Calafatu dotarliśmy stosunkowo wcześnie, ale i tak utknęliśmy w oczekiwaniu na prom. Na promie Tomek miał ciekawą rozmowę z jakimś Bułgarem. Obaj niezrażeni własną ignorancją językową klepali do siebie we wlasnych ojczystych językach. Po chwili Bułgar zaryzykował stwierdzenie odnośnie kraju pochodzenia Tomka: „A, Wy Czech! Rumburak!!!”.

           

 

Cała przeprawa trwała dobrze ponad 2,5 godziny i dała okazję wszelakim służbom granicznym na dokumentne złupienie nas za pomocą szeregu haraczy zamaskowanych pod nazwą winietek, ubezpieczeń, klimatycznego i dezynfekcji pojazdu. Chciwy ludek! W efekcie po Bułgarskiej stronie  znaleźliśmy się ciemną noca przy akompaniamencie  miarowo pluskającego deszczu. Żeby radość była pełna to się okazało, że kemping, na którym planowaliśmy popas zdążył przestać istnieć. W tej sytuacji, jako że fantazji nam nadal nie brakowało, poszukaliśmy pierwszej dróżki odpadającej w bok od szosy i wjechaliśmy sobie w nią w celu poszukania odpowiedniego lokum na rozbicie namiotu. Nawet nam nie przeszkadzał fakt, że droga owa wiodła w głąb wysypiska śmieci. Zresztą wysypisko też miało swoje granice, poza które nie rozprzestrzeniało się nawet węchowo, a dzięki swojej rozległości świetnie nas maskowało.                  Słoneczna Bułgaria postanowiła nas utopić  skutkiem czego cały kolejny dzień łaziliśmy  w strugach deszczu. Mimo to zobaczyliśmy  fortecę Baba Wida w Widinie, rewelacyjną twierdzę w Bełogradcziku i piękną jaskinię w Magurze. Porównując obie twierdze nie byłam w stanie zrozumieć w jaki sposób tej widińskiej nie potrafiła zdobyc 100 – tysięczna armia i jakim cudem tą w Beogradcziku zdobył w ogóle ktokolwiek. Fantastyczna była też jaskinia, ciągnąca się na ponad 2,8 km.

   

 Niestety nie byliśmy 25-osobową grupą ani nie dysponowaliśmy ekwiwalentem finansowym takowej brygady, podziwiać więc mogliśmy jedynie 200 metrowy odcinek. Ale i tak było warto. Ponieważ kamping pod Maurą też już dawno przekształcił się w mgliste wspomnienie więc niewiele myśląc ruszyliśmy w stronę Sofii. Przedzierając się tuż przed Sofią przez masyw Bałkanów Zach. skusiliśmy się zawierzyć jakiejś reklamie oferującej nocleg w schronisku górskim. I dobrze zrobiliśmy bo w niebie ktoś otworzył zawory z wodą na maksa i pod namiotem chyba bysmy tej nocy nie przetrwali. A schronisko, choć położone bynajmniej nie blisko od szosy i z drogą dojazdową pamiętającą zapewne czasy Protobułgarów, dysponowało cudownie ciepłą wodą i suchym pokojem. Pełen hedonizm. Rano opuściliśmy schronisko nadal w siąpiącym deszczu, który zaczynał stanowić dla nas nieodłączny atrybut Bułgarii. Pierwszą atrakcją okazał się byc niespodziewanie samochód ,który odmówił współpracy i postanowił nie odpalić. Bo po co? Co go obchodzi, że znaleźliśmy się na jakimś mega zadupiu?! Mimo pchania i toczenia się z górki był nieustępliwy. Gdy w końcu utknęłiśmy niemal na amen w jakimś błocku, nadjechał nieoczekiwanie bułgarski leśnik, który pokiwał głową i niczym doświadczony mechanik zaproponował by przerzucić auto z gazu na benzynę. Przerzuciliśmy, skłonni podejrzewać go o jakoweś hosztaplerstwo ale ku naszemu  zdumieniu samochód zaterkotał i po chwili gnalismy szczęśliwi w stronę stolicy. Nic to, że na benzynie.

   

Grunt, że do przodu. W Sofii spędziliśmy cały dzień oglądając przepiękne cerkwie,  muzeum etnograficzne,  synagogę sefardyjską, meczet Banji Basza Dżamija i Łaźnię Miejską z fantastycznymi mozikami w stylu odrodzenia bułgarskiego. Z cerkwi każda była inna i każda ciekawa.  Cerkiew Sweto Nedelia czarowała wspaniałymi ikonami Stanisława Dospewskiego. Inna, pod wezwaniem Św. Jerzego pamiętała jeszcze czasy rzymskie, gdy robiła za ichnią swiątynię a z czasów chrześcijańskich można było podziwiać w niej średniowieczne freski. Cerkiew św. Mikołaja Cudotwórcy cała wibrowała tęsknotą do rosyjskich stepów, zresztą dla rosyjskich emigrantów była ona niegdyś ufundowana. Cerkiew św. Sofii, wydawała się być zupełnie niepozorna, ale jej wielkośc mierzy się doniosłością wydarzeń, których świadkiem była, nie zaś kubaturą i dekoracyjnością. To od niej podobno pochodzi nazwa miasta, niegdysiejszej Serdiki. Cerkiew św.

    

Petka Samardżijska ukryto osobliwie w przejściu podziemnym koło domu towarowego. Ale większość z nich  przyćmiewa swoją monumentalnością cerkiew Aleksandra Newskiego, postawiona na początku wieku w stylu neobizantyjskim ku czci 200 tys. żołnierzy rosyjskich poległych w walkach o niepodległość Bułgarii. W jednej z krytp zorganizowano obecnie znakomite muzeum ikon, którego oczywiście nie omieszkałam odwiedzić. Zbiory naprawdę imponujące. I piękne.  Na sam koniec postanowiliśmy, a właściwie to ja się uparłam, odwiedzić jeszcze Cerkiew Bojańską, położoną na niezidentyfikowanych bliżej przedmieściach Sofii. Żeby nie komplikować sobie sprawy postanowiliśmy dotrzeć tam komunikacją miejską. W efekcie przesiadaliśmy się trzy razy, jak już dojechaliśmy to pocałowaliśmy klamkę, bo Pascal raczył podać błędne godziny otwarcia świątyni a powrót zajął nam ponad dwie godziny, bo się pogubiliśmy w nie takiej znowu dużej Sofii. Gdy w końcu dotarliśmy do naszej Skodzinki, byłam tak wykończona, że z radości i ulgi miałam ochotę wprost ucalować jej podrdzewiałe progi.

 

 

  A  nocleg znaleźliśmy jakieś 50 km na płd. od  Sofii, na dziko oczywiście, za jakimiś hałdami kamieni, z fantastycznym widokiem na góry. Po porstu bomba! Chociaż w nocy szum deszczu niespodziewanie ucichł, to wraz z podjęciem dalszej drogi pojawił się znowu. Nieobca mi była już myśl, że bez niego czułabym się chyba nieco zagubiona! W nieustającej mżawce dotarliśmy do Monastyru Rilskiego, absolutnie fantastycznego, o wysokich, masywnych murach, otaczających klasztor od zawnątrz, arkadowych podcieniach dziedzińca i pnących się wzwyż czterech kondygnacjach spiętch klamrami drewnianych schodów. Wewnątrz  wspaniała cerkiew Narodzenia Pańskiego porażała rewelacyjnymi polichromiami autorstwa niejakiego Zachariego Zografa, z którym nie raz jeszcze przyszło nam sie spotykać.

   W klasztornym muzeum mogliśmy podziwiać oprócz szeregu przepięknych precjozów liturgicznych, wspaniały krzyż Rilski, wyrzeźbiony w drzewie lipowym przez jednego z mnichów. Krzyż zdobiło ponad 140 miniaturowych scen i inskrypcji z 1500 postaciami, każda wielkości ziarnka ryżu. Zupełnie niewiarygodne ! Kolejnym etapem naszej podróży był Monastyr Rożeński i Melnik -miejscowoś znana przede wszystkim ze wspaniałych win. Mieliśmy okazję popróbować owych delicyji w domu Kordupułowa, który zwiedzaliśmy.  Szczególną atrakcją owego domu poza pięknymi wnętrzami jest rewelacyjny korytarz wykuty w skałach, w którym do dnia dzisiejszego leżakuje młode wino.  Droga do Monastyru Rożeńskiego wołała o pomstę do nieba. Dziury, kamienie odrywające się od skał i połacie błota, głębokiego miejscami na pół metra!

   Tomek rzucał siarczystymi wiąchami przekleństw, Skoda rzęziła okrutnie a ja trzymałam kciuki aby oboje nie zastrajkowali. Ale dzielni byli niepomiernie i pomimo zniechęcających "okoliczności przyrody” dowieźli mnie do celu. Monastyr Rożeński jest dużo mniejszy od Rilskiego – chciało by się rzec, że na ludzką miarę skrojony. Sam kompleks stanowi podobne założenie architektoniczne, tyle że skala jest inna. Ale w tym właśnie kryje się jego niezaprzeczalny urok. I w fakcie, że docierają tu tylko niedobitki turystyczne co sprawia, że mimo dostępności tego miejsca do zwiedzania, czuć tu atmosferę prawdziwej pustelni, miejsca gdzie można usłyszeć przy odrobinie skupienia, samego siebie a może nawet i Boga.  Z tych cudownych miejsc zawróciliśmy ponownie na północ, po czym odbiliśmy w bok, w stronę gór Pirim. Dnia następnego mieliśmy bowiem w planach dojechanie do dwóch z najurokliwszych jaskiń Rodopów – Jagodiny i Smoliana. 

 

 

Tomek  swoim sokolim wzrokiem wypatrzył kemping, który o dziwo, nadal funkcjonował. A w nocy przestało w końcu padać, chociaż zrobiło się tak okrutnie zimno, że do śpiwora wlazłam cała, włącznie z głową, okutana w polar i z dzikimi myślami galopującymi przez głowę, odnośnie tapicerki, którą można by  zedrzeć z samochodu i się  w nią dodatkowo owinąć.  Tymczasem rano obudziło nas nieśmiałe słoneczko! I zaczęło się robić cieplutko. Droga przez góry była piękna, z ciągłymi postojami na zdjęcia, a jaskinie, jak już do nich w końcu dotarliśmy – powalające, chociaz wielce do siebie  niepodobne. O ile niezwykłość pierwszej zasadzała się na wspaniałych formacjach skalnych, o tyle druga była właściwie olbrzymią pieczarą, a o jej atrakcyjności turystycznej decydował wielki wodospad przewalający się wewnątrz – chociaż niewidoczny to i tak robiący wrażenie  straszliwym hukiem spadającej wody. Zjazd z gór w stronę Płowdiwu zaowocował niespodziewanym uruchomieniem się instalacji gazowej. Coś się tam poprzestawiało i mogliśmy przestać rujnować się  na benzynę. Nie powiem, przyjęliśmy to z wielką ulgą. W Płowdiwie straciliśmy dobrze godzinę poszukując kemping, który miał się znajdować wg autora przewodnika „4 km na zach. od centrum miasta”.

   Tu kieruję gorące podziekowania dla tego skretyniałego gryzipióra. Po co komu dokładniejsze informacje ?! Skończyło się oczywiście na spaniu w jakiś podmiejskich zaroślach. Droga była wielce ustronna a i noc przeszła bez nieproszonych gości wobec czego rano nabrałam zaufania do naszej miejscówki i postanowiłam dokonać porannej ablucji. Oczywiście przypadkowy Bułgar musiał napatoczyć się właśnie wtedy gdy nagutka stałam w przydrożnym rowie i polewałam sie obficie wodą z butelki. Coż, mogę jedynie stwierdzić, że pan miał bardzo donośny klakson. Pierwszymi punktami programu  tak ciekawie rozpoczętego dnia stały się Monastyr Baczkowski i Twierdza w  Assengradzie.  Monastyr tętnił prawdziwym życiem zakonnym i to chyba przede wszystkim odróżniało go od poprzednich. A twierdza, z której pozostała kupka gruzu i mała cerkiewka czarowała przede wszytkim powalającymi widokami w przepastne urwiska skalne. Kolejnym przystankiem był na naszej trasie Płowdiw. Bardzo kameralne, choć drugie co do wielkości miasto w Bułgarii. Być może osąd mój jest niepełny albo i nawet chybiony, bo stworzony głównie w oparciu o Stare Miasto.

   To miejsce gdzie piękne domki w stylu baroku płowdiwskiego usadowiły się po obu stronach, wąskich i krętych brukowanych uliczek, na których nadal łatwiej spotkać kataryniarza niż samochód. Spacerując tymi uliczkami dotarliśmy do rzymskiego amfiteatru i dwóch wspaniałych cerkwii – śś. Konstantyna i Heleny oraz Bogarodzicy. Obie były niezwykłe bo o kolebkowych sklepieniach i bez grupy Deesis nad carskimi wrotami. Forma trójnawowej bazyliki sprawiła, że do środka wpadało sporo światła i można było podziwiać piękne malowidła ścienne. Obejrzeliśmy sobie też XIX – wieczny Dom Danowa, ale że zamiast  bułgarskiej  literatury bardziej interesowały nas historyczne wnętrza to się mocno rozczarowaliśmy, gdyż w środku na uwagę zasługiwał jedynie sufit.

   Dużo atrakcyjniejsza była oglądana przez szybę wystawową Stara Apteka i Muzeum Etnograficzne, widziane przez sztachety ogrodzenia.  W końcu pożegnaliśmy Płowdiw i pognaliśmy przed siebie, do Kopriwszticy, na spotkanie... deszczu. Wioska jest absolutnie zachwycająca, położona w pięknej dolinie,  z domami w stylu bułgarskiego odrodzenia narodowego, których wnętrza mogą spokojnie stanowić ucieleśnienie snu o domu.

   Ponieważ deszcz był wyjątkowo natrętny zbojkotowaliśmy namiot i wylądowaliśmy na prywatnej kwaterze, co dało nam szansę na zaprowadzenie „klaru na pokładzie”.  Rano opuściliśmy  suche i gościnne progi naszych gospodarzy i ruszyliśmy na kolejne spotkanie gór, tym razem Bałkanów. Plan na ten dzień zakładał Monastyr Trojański, tracki grobowiec w Kazanłyku i wioskę etnograficzną Etyr. Monastyr powalający nie był, powiedziałabym, że wraz z posuwaniem się na przód odwiedzane monastyry traciły na atrakcyjności. Za to niesamowity był tracki grobowiec.

   Dla zwiedzających udostępniana jest co prawda tylko jego wierna kopia ale i tak wrażenie jest wielkie. Przepiękne malowidła i sporo zabytków kultury materialnej, a wszystko to w mieście połozonym w samym  sercu Doliny Róż. Po drodze zwróciliśmy uwagę na niepokojący fakt, że nasza instalacja gazowa zaczyna działać tylko wtedy, gdy sie ją pstryknie. Nie było za bardzo wiadomo dlaczego akurat tak, ale woleliśmy nie dyskutować tylko ją „pstrykaliśmy”. W ten sposób dojechaliśmy do skansenu. Etyr swoją sławę zawdzięcza bynajmniej nie olbrzymiej ilości usytuowanych tam domów ale pomysłowemu ich wykorzystaniu. Tworzą one uroczą uliczkę a w ich zabytkowych wnętrzach, na równie stareńkich sprzętach, dawnymi technikami wypiekano chleb, wytwarzano obuwie, ceramikę, biżuterię, malowano obrazy, produkowano tajemnicze nalewki ziołowe i tkano kilimy. Naprawdę sympatyczne miejsce. Nawet jako rasowi turyści kupiliśmy sobie bułki prosto z pieca.  Opuściwszy skansen via Gabrowo dotarliśmy pod Triawnę, gdzie ku naszemu zaskoczeniu tuż przy drodze zaatakował na kamping. Nic więcej nam do szczęścia potrzebnenie było. Nocą pioruńskie zimno telepało nami po całym namiocie (znów pojawiły się myśli o tapicerce).

 

    Zapomnieliśmy jednak o nim momentalnie rano, gdy zaczęło dawać czadu  słoneczko. Oj hartowała nas  pogoda, niczym tą stal ! A i nasz samochód postanowił przetestowac naszą odporność na stresy i zaraz w najbliższej miescowości po raz kolejny odmówił posłuszeństwa. Wiedzieliśmy co prawda, co wypada nam czynić, a mianowicie przerzucić się na benzynę, ale przyznam, że niekoniecznie wpędzało nas to w jakąś euforię. Ale w końcu sa w życiu większe katastrofy niż popsuta instalacja gazowa. W naszym życiu na szczęście obecna była karta płatnicza Visa i po krótkiej debacie uznaliśmy, że w końcu wakacje są raz do roku i nie ma  co płakac nad rozlanym mlekiem, czy też skracać trasę w celach oszczędnościowych, tylko jechać przed siebie i cieszyć się faktem, że nadal jedziemy.

   

 

 W efekcie zwiedziliśmy:-      przepiękne miasteczko Triawna, skąd wywodziły się całe zastępy wspaniałych malarzy i rzeźbiarzy bułgarskich, których to prace oglądac można w każdej niemal cerkwii. Wlazłam do Domu Daskałowa z genialną wystawą rzeźby i snycerki  i równie imponującymi wnętrzami, których szczególną wyjątkowość podkreślały dwa „sufity-słońca”, wykonane przez rywalizujących ze sobą artystów.-      Monastyr Preobrażeński, pięknie położony ale paskudnie zrujnowany-Twierdzę Carewiec górującą nad Wielkim Tyrnowem niczym wyrok historii. Burzliwe dzieje miasta świenie obrazują wysokie, potężne mury, skała straceń i  ruiny olbrzymiego niegdyś pałacu cesarskiego

    Nad całością góruje stara cerkiew, której wnętrze pokryte współczesną polichromią tworzy coś naprawdę wyjątkowego. Prosto z Wielkiego Tyrnowa pojechaliśmy w stronę Madary, chcąc znależć jeszcze za jasności kemping, który rzekomo miał sie tam znajdować i który rzeczywiście tam był. (sic!)  Dzień następny rozpoczęliśmy podziwiając niezwykłą płaskorzeźbę przedstawiającą Jeźdźca na Koniu , będącą podobno jedynym  tego typu średniowiecznym reliktem w Bułgarii. Potem w ramach gimnastyki porannej wdrapaliśmy się na potężny masyw skalny, na którego szczycie znajdowały się resztki pradawnej twierdzy. W istocie, resztki to właściwe określenie. Dużo większe wrażenie zrobiła na nas twierdza w Szumenie. Jej pozostałości faktycznie mogą uzmysłowić człowiekowi jak spore były rozmiary twierdzy i jak gęsta zabudowa. Podobno zdobył ją Władzio Warneńczyk w swoim pochodzie na Warnę. Wolałam nie pytać jakim kosztem, bo forteca była naprawdę potężna i w dodatku położona na samym szczycie stromego wzgórza. W samym Szumenie obejrzeliśmy sobie jeszcze Tombuł Dżamija, najwspanialej dekorowany meczet Bułgarii. Obecnie prowadzona renowacja przywróci mu  z pewności niebawem niegdysiejszą świetność. Bo wnętrze jest naprawdę wspaniałe.                                                                                                                           

    Kolejnym przystankiem naszej podróży był Nesebyr, którego największą atrakcją jest malownicze Stare Miasto położone na niewielkiej wysepce, którą ze starłym lądem łączy starozytna jeszcze grobla. Zanim jednak dotarliśmy  nad morze, pokonać musieliśmy niezliczone ilości dziur, a nawet złapaliśmy jednego autostopowicza. Właściwie to nie planowaliśmy nikogo zabierać bo tył samochodu mieliśmy wiecznie zarzucony schnącymi ciuchami ale jakoś nie wypadało kolesia zostawić na wyludnionej szosie więc pojechał z nami. I może dobrze się stało bo nas przynajmniej popilotował przez kilka zapomnianych przez Boga wiosek, gdzie oczywiście jeśli kiedykolwiek były jakoweś drogowskazy, dawno już udały się do bliżej nieokreślonego miejsca pobytu a człowiek na rozdrożach zawierzać mógł jedynie własnej intuicji.

    W tych warunkach komponowałam na kolanach obiad w postaci prozaicznych kanapek. Tomek do kanapek dorzucił jeszcze zakupione papryczki i aż jęknął. Bo mu niemal paszczę wyjarało. Co podobno oznaczało,  że bardzo dobre  są te papryczki.  Nesebyr w istocie okazał się uroczy. Jedyne może czego tam brakuje to ciszy, bo na tej małej przestrzeni zgromadzili się chyba wszyscy turyści odwiedzający  Bułgarię, a mieszkańcy wzięli sobie za ambit wcisnąć im każdy badziew, który od lat zaśmiecał otchłanie magazynów jakiś chłamowatych cepelii. Ale wystarczyło skręcić w bok z utartego przez turystów szlaku, a trafiało się niemal natychmiast w zupełnie inny świat. Nesebyr bowiem to zarówno tętniące życiem i gwarem knajpki i sklepiki w podcieniach drewnianych domów jak i staruszka siedząca na kamieniu pod płotem na swoich palcach licząca pozostałe jej jeszcze dni. Z uliczek skręciliśmy na opustoszałą plażę, a potem do jakiejś przytulnej knajpki, a potem po winko a potem zrobiliśmy sobie słodki wieczorek bo z racji braku kempingu zdecydowaliśmy się na prywatną kwaterę.  Prywatna kwatera okazała sie być przystosowanym do zamieszkania  garażem ale  dla nas to było aż nadto. Trochę odmienne zdanie mieliśmy rano bo o szóstej z naszej kwatery wypłoszyły nas bestialsko wrzeszczące mewy. Jeśli po ostatnim noclegu w Madarze miałam wątpliwości czy coś może skuteczniej uniemożliwić sen niż nadpobudliwy kundel i nadgorliwy nielot w postaci nastroszonego koguta, to noc w Nesebyrze uświadomiła mi, że drące sie przeraźliwie mewy są w stanie zakasować niemal wszystko.  Dzięki wczesnej pobudce udało nam się jednak dojechać do Balczika zanim rozpoczął sie mega upał. Balczik sławny jest przede wszystkim z letniego pałacu królowej Marii i pięknych ogrodów botanicznych. Pałac to jak Cię mogę, bez zbytniej euforii – jak dla mnie to zwykła rezydencja nadmorska i to raczej w stylu willi. Ale ogród w stylu angielskim naprawdę uroczy. Kolejne punkty programu to Monastyr Ałudża na płn. od Warny i sama Warna rzecz jasna.

Monastyr był kuty w skale, przypominający te znane nam z Kapadocji choć nie tak spory. Nie było to miejsce, jak dotychczasowe monastyry, w którym mnisi i powstańcy współnie spiskowali przeciw tureckim władzom okupującym przez wieki bułgarskie ziemie. Tu eremici pogrążeni w swoich modlitwach, żyli i umierali w ciemnych celach z dala od wszelkich zawieruch tego świata. Sądząc po surowych i groźnie wyglądających skałach, nie było to łatwe życie.  Warna to przede wszytkim wspaniałe muzeum archeologiczne, imponujące ruiny rzymskich term i piaszczysta plaża. Wszystkie te atrakcje sprawiły że wyjeżdzaliśmy pod wieczór  pełni wrażeń, szczęśliwi i okrutnie zmęczeni.  Nieoczekiwaną zupełnie atrakcją okazał sie być Kamienny Las, rozciągający się wąskim pasem w poprzek drogi biegnącej z Warny do Ruse.

Wśród uprawnych pól i łąk niespodziewanie rozdziąga się pas piachu w którym od tysiącleci tkwią kamienne kolumny, geologiczne odpryski przeszłości. Coś wspaniałego. Miniaturka Kapadocji.  Do na kemping pod Ruse dotarliśmy  późnym wieczorem i pomimo ostrej imprezy, odbywającej się nieopodal, padliśmy gęsto się ścielącym trupem. Rankiem świtkiem pojechaliśmy do Iwanowa, gdzie w urokliwej dolinie dawno temu mieszkali pustelnicy, anektując okoliczne jaskinie na cele i cerkwie. W tej chwili udostępniona do zwiedzania jest zaledwie jedna , ale ma tak cudowne polichromie, że poczułam się estetycznie przeczołgana. A w dodatku trafiłam tam na przewodnika, takiego samego oszołoma jak ja , zresztą historyka sztucznego, z którym urządziliśmy  sobie nawet krótką dyskusję na temat różnić w budownictwie sakralnym Europy prawosławnej i katolickiej.  Zupełnie nam nie przeszkadzało, że  zasadniczym narzędziem tej dyskusji było wymachiwanie rękami i rysowanie patyczkiem po piasku.  A potem pozostała nam już tylko droga do Widinu. Miało być szybko i bezboleśnie a kołataliśmy się po bezdrożach cały niemal dzień.  Potem spędziliśmy upiorne 3,5 godz. na granicy czekając na prom ,który wyraźnie nas bojkotował. Gdy w końcy znaleźliśmy się po rumuńskiej stronie Dunaju, wokoło zapadły egipskie ciemności i jedyna słuszna decyzja obejmowała zjazd w boczną drogę i nocleg w krzakach. Z pewnym trudem znaleźliśmy taką drogę która nie prowadziła do żadnego domostwa. Zasnęliśmy pomimo jakiegoś upierdliwego traktorzysty, który przez całą noc obłąkańczo szałał po okolicy, jeżdżąc diabli wiedzieć czemu tam i z powrotem tą samą trasą. Nie przeszkadzał nam też jakiś jazgotliwy pies. Dopiero bladym świtem postanowiłam zerknąć skąd też się ten kundel tak awanturuje. Wyjrzałam i zdębiałam. Jakieś 200 m. dalej malowniczo rysowały się jakieś cygańskie rudery.

 

 Nie muszę chyba nadmieniać w jakim tempie się stamtąd wynosiliśmy. Dość jeśli powiem, że o wpół do siódmej  siedzieliśmy już na pobliskiej stacji benzynowej sącząc poranną kawę. A traktorzysta okazał sie być specjalistycznym wynalazkiem nawadniającym pole – to tak dla ogólnego stwierdzenia, jak dziwnie świat wygląda po ciemku. Brudnawi i nagle gnani szaloną tęsknotą za domem uznaliśmy ,że dość już koczowania po krzakach – od  Wrocławia dzieliły nas trzy granice i około 1200 kilometrów, ale uznaliśmy , że dojedziemy tam jednym ciągiem choćbyśmy mieli rzygać kawą i redbullem. Droga okazała się być przede wszystkim monotonna. Dla rozrywki wzięliśmy na hol jakiegoś Rumuna, który do końca chyba nie mógł wyjść z szoku,  że go ciągnie zagraniczna bryka. A potem już był tylko Miszkolec, w którym uparta węgierska rasa nie zamieściła w życzliwości swojej względem zagranicznych turystów ani jednego kierunkowskazu na Koszyce, co skończyło się godzinnym błądzeniem po tej metropolii i rzucaniem  rozpaczliwych klątw pod adresem przebiegłych Madziarów. Słowacja minęła nam błyskiem bo zrezygnowaliśmy z tras krajoznawczych i zainwestowaliśmy w winietkę. Tylko na sam koniec zbuntowała się pogoda skutkiem czego do Łysej Polany docieraliśmy w ulewnym deszczu i mgle jak mleko prosto od krowy. A potem cięliśmy prosto na zachód razem z pierwszymi promieniami budzącego się słońca  by w końcu po 26 godzinach dotrzeć do domu. To był wspaniał, niezwykły i niezapomniany wyjazd.  Szalenie intensywny i pełen wrażeń. W tym kraju, w którym całe tłumy znajdują tylko ciepłe morze i piękne plaże, my odkryliśmy  świat niegdysiejszych drewnianych domów, kotów wylegujących się na brukiem pokrytych uliczkach, spowitych poranną mgłą monastyrów, których dzwony wyznaczają kolejny świt i zmierzch, świat  o cierpkim smaku młodego wina i upajającym zapachu róż. Pamiętasz Kochany jak na plaży w Nesebyrze brodząc w uciekających falach szukaliśmy muszelek z których moglibyśmy  wywróżyć przyszłe szczęście? Najładniejszą, idealną na wisiorek dostałam w podarku od jakiejś starszej kobiety, a jej chłodny dotyk uzmysłowił mi, że przecież nie potrzebne są mi  żadne wróżby bo szczęście mam tuż obok, trzymam w dłoniach, zaklęte w oczach tego, który zawsze, niestrudzenie podąża obok mnie. I za to że jesteś zawsze tu, obok, przy mnie, za to  że nie wybiegasz do przodu,bo mogłabym za Tobą nie nadążyć,  ani nie zostajesz z tyłu, bo przecież nie umiem  prowadzić, dziękuję Ci. I kocham Cię. Twoja Aguś