16.02.2011

Kolejne dni przynoszą nam szerokie spektrum przeżyć. Przede wszystkim testujemy nowych nauczycieli tangowych. Trafiliśmy na takich, których nie polecimy nikomu, jak również na takich którzy nas zachwycili i zdobyli nasze najgłębsze uznanie. Romina oczywiście nadal pozostaje „Number One”. Kicamy do niej radośnie każdego dnia, szczególnie Tomek. Wcale mu się nie dziwię bo nasza profesora doskonale opanowała metodę kija i marchewki. A to nas „łup” po dupskach za jakiś błąd a to za chwilę, gładzi lwią grzywę mojego męża kadząc mu jakimś tam „Beso, perfecto!”. Chyba powinnam od niej uczyć się technik motywacyjnych bo na Tomka działa to jak cholera. Przez trzy dni nie słyszałam żeby się skarżył na odciski choć walczy ze znienawidzonymi lapisami, w których musi obracać się na najbardziej bolących na stopach miejscach.  Poza Rominą odkryliśmy niejakiego Huga Davida. Nie jestem pewna co jest u niego imieniem a co nazwiskiem ale nie ma to w sumie żadnego znaczenia. W milondze jest absolutnie kapitalny – zajęcia zaczął od pokazania improwizowanego tańca z plastikowym krzesłem zamiast partnerki. Szacuneczek! Uznaliśmy, że z partnerką musi być nieprawdopodobny bo to co wyczyniał z krzesłem było genialne. Niestety potem uparł się zrobić sobie ze mnie swoją asystentkę do pokazywania kolejnych figur a ja miałam tylko rosnące poczucie, że jeśli idzie o milongę to nawet krzesło okazuje się ode mnie lepsze. No – może to nie zupełnie prawda. W końcu z miejsca na miejsce przechodziłam sama – nie trzeba było mnie przestawiać J Tak czy inaczej zakwalifikowaliśmy go do kategorii „ jeszcze raz”.  W przeciwieństwie do niejakiego Diego i Zoraidy, którzy załapali się na punktację ujemną pt. „nigdy więcej”. On bowiem przez dwie godziny zajęć, przy czterech parach na parkiecie podszedł do nas raz z jakąś mało istotną uwagą a jego asystentka najpierw stwierdziła, żebyśmy sobie ćwiczyli (ale co?) a gdybyśmy mieli pytania to mamy lecieć do niej jak w dym po czym przy prośbie o wyjaśnienie bardziej skomplikowanej colgady wymówiła się niestabilnymi obcasami w butach i zaczęła nam wyjaśniać ogólną istotę podstawowej wersji  tej figury. Stwierdzenie, że bazowe warianty to mu znamy i upraszamy się o coś bardziej wyrafinowanego puszczała mimo uszu. Wniosek – nauczycielka, która przychodzi na lekcję na 15 cm szpili nie koniecznie Cię czegoś nauczy! Za to prezentowała się „że hej, że aż hej”, przyjemnie było popatrzeć. Ale jakby nie za to płacę, żeby mi się partner do obcej baby obśliniał! Na szczęście Tomek jest przykładem kompletnego zaćmienia umysłu i wąskotorowości okulistycznej bo był chyba jedynym mężczyzną na sali, który zamiast lampić się na profesorę zaglądał podstępnie w dekolt własnej żonie. Ale jak wiemy już średniowieczne bestiariusze wymieniały monstra zdumiewające i wymykające się powszechnej ludzkiej percepcji. Widać Tomek jest takim rzadkim okazem  a ja mam niewiarygodne szczęście, że z milionów kobiet snujących się po tej planecie on wybrał na obiekt westchnień właśnie mnie. Być może jego miłość jest jedynym znaczącym sukcesem w całym moim życiu.

No ale dość ckliwych zwierzeń bo mi zaraz audytorium szacowne zaśnie albo rzygnie! Generalnie wymienionej powyżej parce powiedzieliśmy stanowcze „Nie”.  Jutro testujemy kolejnych. W takim tempie to po trzech tygodniach dojdziemy do kilku dziesiątek i będziemy mogli tworzyć legendy na temat własnej tangowej edukacji ;-) Oczywiście nie planujemy rozpracować tu każdej pary tangowych guru – potrzebujemy znaleźć tylko sensownych nauczycieli do milongi i tango – walca. Najlepiej ze dwóch w każdej dziedzinie – niech się uzupełniają i tworzą mniej jednostronny obraz. Z przykrością zauważyliśmy natomiast, że z oferty zajęć zniknęły całkowicie lekcje z techniki dla mężczyzn. Ciekawe czy to dlatego, że sporo facetów po stosunkowo krótkim okresie tańczenia nabiera zdumiewająco nietrafnego przekonania o swojej boskości i nieomylności i dodatkową pracę nad sobą uznaje za stratę czasu i pieniędzy? Trudno powiedzieć jakie są tego  przyczyny ale fakt pozostaje faktem – w boskim Buenos brak jakichkolwiek warsztatów z techniki dla samych mężczyzn. Natomiast doświadczenia z ostatniej milongi kazałyby się zastanowić czy aby wyrugowanie tych zajęć z oferty nie było zbyt pochopne. Jednego takiego Argentyńczyka, psia mać, za to co nawyczyniał z moimi biednymi stopami to bym kazała nahajką po tyłku pogonić dookoła całej tangowej sali a następnie wysłała na przymusowy miesiąc szkolenia się z precyzji w wykonywaniu podstawowych kroków. 

O ile więc zakres dostępnych zajęć dla panów się zmienił to okazało się, że są też kwestie niezmienne, a mianowicie damskie buty do tańca. Przeleciałam wzrokiem kilka bardziej reprezentatywnych wystaw sklepowych i jestem równie zdegustowana jak poprzednim razem. Wygląda na to, że powinnam przeformułować cały swój gust co do ubioru i wizażu.   Wiem, że są tacy, którzy powitali by to z westchnieniem ulgi uznając mnie w tej chwili za personę pozbawioną fantazji i po prostu w swoim stylu noszenia się jako kobieta beznadziejnie nudną. Osobiście jestem zdania, że po prostu preferuję prostotę a jeśli wysmakowana kobiecość polega na tym, że mam wyglądać jak „dzidzia – piernik” to już wolę być nudna.  W każdym bądź razie w modzie obuwniczej nadal królują brokaty, falbanki i różnego rodzaju pierdółki doczepione do butów oraz kolory akceptowalne jedynie we wczesnej fazie malarstwa fowistycznego. Fuj! Wszystkiego jest generalnie za dużo! Tandeta i tani blichtr  tak krzyczą, że aż ogłuszają. Dobrze, że zabrałam  swoje ulubione buty – firma która je wykonała już nie istnieje (widać klasyczna elegancja nie ma szans na tym targowisku próżności) ale zmuszę jakąś inną by mi wykonała drugie takie, bo stare już się powoli rozsypują.  No zabijcie mnie, widać jestem nudziara ale różowego brokatu z fioletową falbanką nie włożę choćbym miała tańczyć boso!

Kończąc już kwestie tangowe to jedno jest pewne – żyje nam się tu cudownie. Rzuceni w świat tańca żyjemy zasadniczo tylko nim. Na chwilę zapominam o szkole, uczelni, Hanzie… Zostawiam za sobą  brak pracy dla Tomka, cieknący kibel, zalane ściany w ganku, zepsute samochody, kotkę z nieustającą rują, przewlekle znęcającą się nade mną depresję, helicobacter pylori i inne cholery okraszające nam zwykłe życie. Tu czas płynie nam znów inaczej, odmierzany rytmem tangowych kroków. Przygnębiające  dolegliwości codzienności zrzuciliśmy wraz ze swetrami i polarami. Zwiewna sukienka nie ma w sobie nic przytłaczającego, kojarzy się z lotem motyla i takie właśnie życie tu pędzimy. I tylko chwilami żal, że brak tu tych, których kochamy aby podzielić się z nimi tym wyrwanym światu szczęściem beztroski. Bo realnej obecności bliskich nie zastąpią żadne telefony, gmaile ani komunikatory googli. Trochę więc smutno, że w tym niebie brak innych ale jak widać haracz za życie w raju bywa nieco wygórowany.