BORNHOLM  

 

 

Wyprawę na Bornholm wymarzyliśmy sobie pewnego grudniowego popołudnia. Przy ciepłej herbacie pachnącej zbliżającymi się świętami, pomysł podróży rowerowej po porzuconej gdzieś na Bałtyku wyspie zdawał sie być przykładem skrajnej ekstrawagancji. Czymś na pograniczu zwykłego gawędziarstwa. No bo ta odległość, całkowita nieznajomość tamtejszych realiów, nie mówiąc już o kosztach... I jeszcze dnia następnego przyjechał tato z wiadomością, że jakaś menda ukradła mi z piwnicy rower! Ale nas już zakręciło...

           

 

    

  

 25 czerwca 1999 roku wpakowaliśmy się do pociągu do Świnoujścia i ruszyliśmy na podbój „dzikiej” północy. Pociąg był pospieszny ale oczywiście bez wagonu bagażowego. Aby uniknąć penetracji naszych tobołków przez nadmiernie wścibskich współpasażerów ulokowaliśmy się z całym dobytkiem w przedziale.  Do tej pory nie wiem jakim cudem wepchnęliśmy do środka dwa objuczone rowery. Konduktor też chyba uznał, że jest to wbrew prawom fizyki ale doceniając naszą determinację nawet się nie rzucał.

 

     

O świcie przywitało nas Świnoujście. Była 8 rano a prom odchodził o 10. Sądząc, że dysponujemy wolnym czasem aż nadto, postanowiliśmy przywitać się z polskim wybrzeżem i zrobić zakupy. Przeprawiliśmy sie na drugą stronę Świny, przekonani, że o 9 będziemy z powrotem. Cóż gdy na plaży zaatakował nas romantyzm a w sklepie kolejki i  załapaliśmy się na przeprawę powrotną dopiero o 9.20 Gonitwa do terminalu przysporzyła nam dodatkowych atrakcji w postaci fontanny rozbryzgującej się wody mineralnej – butelka wkręciła się pomiędzy szprychy. Ponieważ był to nasz zapas napitku na sześć godzin podróży, niepomna faktu, że prom odchodzi za 20 minut zatrzymałam sie jeszcze w najbliższym sklepie w celu dokonania zakupu kolejnej butelki.  Pełny stoicyzm. Zaraz potem zrobiliśmy z siebie kompletnych idiotów bo usiłowaliśmy przedrzeć się na prom przejściem dla pieszych. Od zbulwersowanej obsługi dowiedzieliśmy się, że rowery to pojazdy, w związku z czym mamy zgłosić sie do odprawy dla samochodów, jakiś kilometr dalej. Nic nie jest w stanie opisać tej szaleńczej jazdy. Zwłaszcza, że goniła nas już godz. 9.55 i   dyrektywa o zgłaszaniu się do 15 minut przed odejściem promu. Jak widać nas to nie dotyczyło. Na promie było całkiem przyjemnie. Najlepszy z pewnością był prysznic. Ocenione komisyjnie!

 

    

Zaraz po opuszczeniu promu w Ronne wysępiliśmy w miejscowej informacji turystycznej mapę Bornholmu i po chwilowej lustracji z konsternacją stwierdziliśmy, że autor naszego przewodnika po wyspie korzystał z całkowicie innej mapy. Zupełnie już naocznie przekonaliśmy się o tym w dniach następnych. Niby drobiazgi ale jak ustosunkować się do kompetencji autora owej publikacji gdy już w Arnager zamiast rysunków naskalnych znaleźliśmy kamienny krąg?!

 

 

   

Pierwszy dzień rowerowej wariacji należałoby w annałach zamieścić jako nasz prywatny Armagedon.  Najpierw upał nie z tej ziemi i droga upierdliwie ciągnąca sie prosto pod górę, następnie zacinający deszcz i przenikliwy wiatr – oczywiście prosto w ryj! Zmarznięci i  przemoczeni olaliśmy cudowności podobno wielkiej plaże w Dueode i pognaliśmy do Nexo. Po drodze jak kompletne durnie ekscytowaliśmy się czym popadło, czyli wiatrakiem i kościółkiem z cmentarzem na którym wszyscy pochowani nosili to samo nazwisko. Ktoś był okrutnie rozpłodowy. W Nexo jako typowa polska żulernia wepchnęliśmy się na kemping, skorzystaliśmy z łazienek i pojechaliśmy sobie precz, ścigani pełnymi niedowierzania spojrzeniami pań z recepcji. Noclegówkę znaleźliśmy sobie nad morzem (gdzieżby inaczej!). Z bruzdami pośladkowymi, poszerzonymi przez te przebyte 40 km, klnąc bez zmiłowania koszmarne siodełka i swój brak kondycji padliśmy wykończeni w śpiwory i dopiero rano dotarło do nas, że upojną noc spędziliśmy na  rżysku! Jakoś tego w nocy nie zarejestrowaliśmy. Ciekawe dlaczego...

 

 

 

Następny dzień zapowiadał sie niezwykle pracowicie. Mieliśmy przez Aakirkeby, Las Almidingen i Paradisenbakerne dotrzeć do Svaneke. Zamierzenia w istocie były bardzo ambitne. I tyle. Zaraz w Nexo po zwiedzeniu wędzarni, "wesołego Brugsena" (lokalna Biedronka) i kościoła, bateria w aparacie odmówiła współpracy. Cena nowej przyprawiła mnie o nagły atak duszności. No ale że ze złośliwością rzeczy martwych się nie wygra, pomstując soczyście, nabyłam  nową, starą posyłając do stu diabłów. Z Nexo droga wiodła nas do  Bodils Kirke z urokliwym kościółkiem, muzeum starych automobili i AA Kirke w Aakirkeby, gdzie ku ogólnej uciesze gawiedzi niemieckiej uruchomiłam dzwon w wieży kościelnej. Nastrój w ogóle zrobił sie misteryjny bo ktoś grał na organach a my przyrzekaliśmy sobie to co najważniejsze i jakoś tak wierzyliśmy w siłę naszych zaklęć. Usatysfakcjonowani duchowo ruszyliśmy w dalszą drogę. Udało sie nam przejechać całe 5 km gdy na skraju Lasu Almidingen stwierdziłam obecność flaka w przednim kole.  Po godzinnej walce z łataniem dziury uznaliśmy, że naszą ekspedycje uratować może jedynie zupełnie nowa dętka. Tej oczywiście nie mieliśmy. Bo po cholerę brać dętkę skoro ma sie łatki? Ach, Stupido Salvatore! Aby dopełnić koszmaru, zerwała się burza i zmuszeni byliśmy salwować się ucieczką w najbliższe zarośla. Najbliższe zarośla należały do owego przesławetnego lasu stanowiącego coś na kształt rezerwatu. W obszarze którego rzecz jasna biwakowanie było surowo, kategorycznie i pod groźbą natychmiastowej dekapitacji zabronione. Nie mając innego pomysłu rozbiliśmy jednak nasz namiot w odcieniach  maskujących  (jadowita szarość której blask bije po oczach na dowolna odległość) i postanowiliśmy przeczekać do rana.

 

 

 

Rano okazało się, że to jeszcze nie koniec atrakcji wszelakich. Tomek wlał bowiem do kuchenki turystycznej coś, co kupiłam jeszcze we Wrocławiu jako benzynę ekstrakcyjną. Wlał i podpalił a chwilę później waliliśmy po maszynce czym popadło (w tym również Tomka majtkami!) by ugasić nieoczekiwany fajer. To spłonęła nasza maszynka. Bo benzyna okazała sie być lakową.  Cóż za pech! Niezrażona zostawiłam Tomka kontemplującego niedoszłe niebezpieczeństwo puszczenia z dymem jedynego lasu na Bornholmie i pognałam na jego rowerze z powrotem do Aakirkeby na poszukiwania dętki. Na szczęście kupiłam ją bez trudu w ... sklepie spożywczym! Dzięki temu koło południa mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Zaraz nad pierwszym strumieniem dokonaliśmy porannych ablucji piszcząc przy tym nadmiernie z zimna i radości. Jak to miło przestać śmierdzieć!

 

 

 

W Lesie Almidingen obejrzeliśmy Gamleborg – pozostałości osady Wikingów oraz Ekodalen – Dolinę Echa, po czym przepedałowaliśmy przez Rajskie (czyt. Drańskie) Pagórki do Arsdale i Svaneke. Fantastyczny zjazd do Arsdale, urzekające krajobrazy z morzem, niebem i rzepakiem  - normalnie wszelkie kombinacje błękitów i żółci. Żywa IKEA. W Arsdale zafascynowały nas rewelacyjne wiatraki – czynny wciąż holender i mały wiatraczek z porcelany, który dostałam w prezencie od Tomka. A potem było Svaneke, kamienie kultowe, koźlak i wieża wodna i talerzyk wyszperany w antykwariacie za starą porcelaną i wędzarnia i pyszne lody i jeszcze moja kąpiel w portowym klaustrofobicznym kibelku. Kibelek miał wielkość Toi-Toiki i umywalkę o średnicy dłoni co nie zmieniło faktu, że wyszłam z niego kompletnie wyszorowana, z umytymi włosami i zrobionym praniem! Jak kobieta chce... Na sam koniec dnia opuściliśmy Svaneke i jakieś 5 km dalej, przy Luisenlund  - lesie z kamieniami kultowymi - znaleźliśmy całkiem sympatyczną miejscówkę nad strumieniem.

 

 

Nowy dzień rozpoczęliśmy jak starzy harcerze – przy ognisku suto polewanym benzyną. Kuchenkę, całkowicie zbędną, wrzuciliśmy do podróżnego skansenu. A całą sprawę, jako nieszczególnie dobrze świadczącą o naszej sprawności umysłowej, postanowiliśmy otulić kotarą ostentacyjnego milczenia. Nie będzie kuchenka pluć nam w twarz! Zaraz zresztą czekały nas nowe atrakcje – były ruiny w Ostarmarie i rotundowy kościół w Ostarlars – istne cudo romanizmu, a potem Centrum Średniowiecza – niby dla dzieci ale i my bawiliśmy się tam wyśmienicie, zwłaszcza przy strzelaniu z łuku. Gudhjem uznaliśmy za całkiem przecietne wiec je szybko opuściliśmy aby koszmarna serpentyną pomknąć w stronę Helingdomen Kliperne i Dondalen – największego wodospadu na wyspie. Określenie „pomknąć” jest z mojej strony ewidentnym nadużyciem. Wymiękłam w połowie górki co nie najlepiej świadczy o mojej kondycji. Nadmienić muszę, że oboje zostaliśmy wyprzedzeni przez jakąś parę na dużo mniej „wyczynowych” rowerach (lokalny odpowiednik Ukrainy). Ta parka to było dwoje staruszków!!! Pozostawiam to bez komentarza.

 

Dondalen okazało się niezłą kichą. Podobno ze względu na niewielką ilość opadów. Za to las prezentował sie trochę jak z „Parku Jurajskiego”. Niesamowity. Potem rozbiliśmy sie w akcie skrajnej desperacji na plaży i czekaliśmy aż nas  stamtąd wyrzucą. Ale pies z kulawą nogą się nawet nie przybłąkał. Tylko z morza obserwował nas jakiś rybol. Uciekł gdy Tomek się rozebrał i poszedł się myć. Może się  obawiał, że go moje Słońce zacznie wabić na syreni śpiew... Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i mimo wszelkich niewygód jak i straszliwego smrodu rozkładających się   glonów  uznaliśmy, ze jest pięknie!

 

 

   

Ranek zainaugurowaliśmy kąpielą w morzu po czym ruszyliśmy na podbój reszty wyspy. W pobliskim Troldskoven i Stammershale oglądaliśmy menhiry i całe stanowisko archeologiczne, na którym pasły się niewzruszone kontekstem historycznym kozy. W Allinge Tomek zrujnował nas zamawiając najdroższe chyba na całej wyspie „Sol Over Bornholm” - wędzonego śledzia wielkości zaiste mikroskopijnej, wybełtanego w surowym żółtku i posypanego szczypiorkiem. Jakoby rewelacja. Ale podobno bez zbytniej euforii. Dalej przez Madsebakke Heleristninge, gdzie oglądaliśmy olbrzymie rysunki naskalne, dotarliśmy na przylądek Hammeren. Hammeren to miejsce w iście greckim stylu. Brak tylko ruin świątyni Artemidy czy innej boskiej diwy. Przedreptaliśmy przylądek podczas 5 kilometrowego spaceru, pstrykając zdjęcia i kłócąc sie zawzięcie bo Tomek poczuł nagły przypływ troski o moje kończyny i próbował mi wyperswadować wspinanie sie po skałkach. Jakby nie wiedział czym to się może skończyć. W wersji optymistycznej – rozwodem! Jedynie piękno krajobrazów i zbytnie zainteresowanie przechodniów jakim zaczęto nas obdarzać, uratowało nasz związek. Najbardziej niezwykłym miejscem na Hammeren jest Hammershus – największe w północnej Europie ruiny średniowiecznego zamku. Zostało z całego kompleksu zamkowego w istocie niewiele, ale nawet to co ocalało, zrobiło na nas kolosalne wrażenie.  Co, biorąc pod uwagę widoki - strome urwiska, najeżone porwanymi skałami z morzem nienawistnie atakującym brzeg, nie dziwi specjalnie.  Podziw jaki wzbudził w nas zamek nie pokonał jednak przyziemnych potrzeb fizjologicznych, skutkiem czego zwiedzający zamek turyści mogli ujrzeć kloszarda myjącego włosy i zęby w muzealnej toalecie.

 

 

 

Na zakończenie dnia czekało nas już tylko odnalezienie jakiejś godziwej lokalizacji na nocleg. Jako doświadczony przewodnik wprowadziłam nas w dzikie chaszcze, jakąś ścieżką zjechaliśmy ostro w dół  aż usłyszeliśmy szum morza. Tomek poszedł obadać teren i wrócił kompletnie zdegustowany. Wg jego słów morze było, i owszem, ale jakieś 40 metrów w dół. Musieliśmy ewakuować się z powrotem na szosę a chcąc ominąć owe strome podejście wybraliśmy bynajmniej nie wyglądającą podejrzanie ścieżkę wijącą sie wzdłuż wybrzeża słusznie mniemając, że dokądś nas ona z pewnością doprowadzi.  Problem pojawił się za kolejnym zakrętem kiedy nasza wygodna droga przekształciła się nieoczekiwanie w wąską i kamienistą ścieżkę ratowniczą. Przez dobre 1,5 godziny Tomek walczył z matką naturą przenosząc rowery niemal na plecach. Zmordował sie straszliwie, upocił do bólu. W efekcie, gdy przybyliśmy do Vangu, nie zwracając uwagi na ryboli i spacerowiczów, wykąpał sie niemal przy główkach portu, sprawdzając przy okazji czy mu aby od tego wysiłku nie przybyło muskułów. Wprawił tym oczywiście w osłupienie cały dziki tłum tubylców. I bynajmniej nie dlatego, że porażała ich bezwstydność mojego Słoneczka. Nie... Myślę, że owe okrągłe ze zdziwienia oczy miały coś wspólnego z rybą, która malowniczo pływała sobie nieopodal Tomka. Brzuchem do góry... Rozbiliśmy się tuż za Vangiem na moje kategoryczne żądanie. Noclegówka była do bani ale ja ze zmęczenia bliska histerii nie przyjmowałam do wiadomości, że „może za następnym zakrętem jest coś godnego uwagi”.

 

 

Ostatni odcinek wiódł przez Hasle, urocze Jon Kapel aż do Ronne.  Na parkingu przy Jon Kapel zorientowałam się że  w miejscu ostatniego noclegu zgubiłam zegarek. Tomek jako rasowy dżentelmen wsiadł na rower i przepedałował 10 km aby mi go przywieźć. To było kochane z jego strony. Potem nad brzegiem morza rozpaliliśmy ognisko aby zjeść śniadanie. W decydującej chwili, gdy ślinotok przyjął już rozmiary lawiny, wywrócił się garnek z wrzącą wodą i trzeba było powtórzyć całą operację od początku. Jedynie urokliwy widok na morze rekompensował owe nieprzyjemności. Wreszcie późnym popołudniem dotarliśmy do Ronne, które tydzień wcześniej opuszczaliśmy co prawda żądni przygód ale zupełnie nie spodziewajacy się tego co nadeszło.  Rano czekając na prom uprawialiśmy absolutną żulerkę – zbieraliśmy na plaży butelki na wymianę, robiliśmy zator w szalecie bo znowu myłam głowę, szukaliśmy najtańszego chleba i piwa w najdroższym chyba na całej wyspie "wesołym Brugsenie".  A potem jeszcze zwiedzaliśmy Ronne. Erichsens Gard – cudo z 1807 r. Czas zastygły w miejscu. Świat w którym obwiązywanie słoiczków z konfiturami kolorowymi papierkami, oprawianie w ramki dziesiątki zdjęć atenatów i hodowanie ziół stanowi poznanie prawdziwej wartości czasu a nie jego tracenie. Był jeszcze St Nicholas Kirke i domy szabrowników Hammershus i najmniejszy dom w Ronne i najstarszy i wszystkie te uliczki, w które normalnie nie zapuszcza się żaden turysta, chyba że ten, co korzysta z przewodnika Polferisu. A potem był już tylko prom do Świnoujścia – szczególnie polecam prysznic na górnym pokładzie: idealnie nadaje sie do zorganizowania sobie hedonki. Do Świnoujścia dotarliśmy późnym wieczorem i bardzo dokładnie zapoznaliśmy się z dworcem PKP, na którym musieliśmy kwitnąć do wczesnych godzin porannych w oczekiwaniu na pociąg, który miał porwać nas do domu.

 

 

 

Siedząc przy ciepłej herbacie w pewne grudniowe popołudnie wyczarowywaliśmy sobie podróż "na konie świata", wyspę zagubioną gdzieś na Bałtyku, ogrom morza, menhiry pamietające jeszcze czasy Wikingów, kościoły i wędzarnie porozrzucane miedzy wzgórzami... I wszystko to odnaleźliśmy. I jeszcze więcej – bowiem samych siebie, innych niż Ci, do których przywykliśmy zanurzeni w codzienności, bo mocujacych sie ze zdradliwymi bateriami, dziurawymi dętkami, płonącymi kuchenkami, klaustrofobicznymi kibelkami i chimerycznymi pedałami w rowerach. Dziękuję Ci, że byłeś tam ze mną i że potrafiłeś zarówno zachwycać się tym co niezwykłe jaki i obracać w żart to co upierdliwe i jeszcze za to, że śmiałeś się nawet wtedy, gdy okazało się, że szmata, którą ugasiłam płonącą kuchenkę, była twoimi majtkami. Za to wszystko Ci dziękuję i Cię kocham. Twoja Aguś